Najnowszy numer SUKCESU już dostępny 🌞 Sukces po poznańsku to najpopularniejszy magazyn lifestylowy o Poznaniu 🌞  

Organizator:

Jestem normalnym człowiekiem, po prostu

Podziel się

Najlepiej czuję się w literaturze faktu, a przede wszystkim w biografiach. To mi jakoś tak naturalnie, sprawnie idzie – mówi Jarosław Molenda, pisarz, publicysta, podróżnik. – Pisząc swoje książki, kieruję się zasadą mistrza reportażu Ryszarda Kapuścińskiego – zanim napiszesz jedną własną stronę, przeczytaj tysiąc cudzych – dodaje. Lada moment wyda 60. książkę, która na pewno stanie się hitem – to opowieść o słynnym Festiwalu Fama w Świnoujściu.

Jarosław Molenda - pisarz o wielu twarzach, fot. Karolina Gajcy

 

TEKST: Juliusz Podolski

ZDJĘCIA: Archiwum prywatne autora

 

Przeczytałem Pana trzy książki. Pierwsza to „Esesmanka”, później przeczytałem „Zbrodnię w Kobierzynie” i ostatnio „Czterej pancerni i pisarz”. Wszedłem na notkę o Panu w Wikipedii i zobaczyłem ogromną listę książek o różnorodnej tematyce i... rozbolała mnie głowa.

Jarosław Molenda: Niezły rozstrzał, prawda?

Pracowałem w Bibliotece Głównej na Uniwersytecie Adama Mickiewicza i, jak to bibliotekarz, wszystko muszę zaszufladkować, skatalogować. Można Pana wrzucić na pewno do jednej szufladki. Polski pisarz. Ale dalej?

Moja koleżanka ze studiów na poznańskim UAM zaczęła mnie też czytywać, mieszka w Puszczykowie i za każdym razem, gdy przychodzi do tamtejszej biblioteki, prosi o jakąś książkę Molendy, to panie tam chwytają się za głowę, bo trzeba na cztery działy iść szukać. Rzeczywiście są biografie, literatura faktu, nie wiem też, jak zakwalifikować te wszystkie opowieści o roślinkach, gdyż nie do końca jest to literatura podróżnicza. Podróżowałem po świecie za różnymi, dziwnymi, nie tylko za zwyczajnymi roślinkami. Chcąc o nich pisać, próbowałem ich tam, gdzie rosną, oglądałem stanowiska, a tak naprawdę między nami, to chodziło o alibi, żebym mógł wyjechać z domu… w poszukiwaniu materiałów.

To taka naczelna dewiza porządnego pisarza, by sprawdzić wszystko jak najdokładniej.

Jak się czegoś dotknie, posmakuje, powącha, to ma się inny ogląd, to tak samo, jak się jakiegoś bohatera wybierze, jak się ma do niego przekonanie, to wychodzi dobra książka. Jeżeli temat nie podchodzi, co widzę po sobie, bo za dwa, trzy miesiące będzie sześćdziesiąta książka, więc mogę mówić o pewnym doświadczeniu, to trudno się z nim zaprzyjaźnić. Bo ja jestem pisarzem do wynajęcia. Wydawca rzuca temat i pyta: „Panie Jarku, da pan radę? Podejmie się pan?”. Wtedy muszę się zorientować, jak stoję z materiałami, czy dam radę, bo tak naprawdę mam pisarski warsztat i o pisanie się nie martwię. Zyskałem go na filologii klasycznej UAM, gdzie dostałem niezłą szkołę od starej kadry profesorskiej.

Dla czytelników Pana książek olbrzymią wartością jest fakt, że nie pisze Pan ex cathedra, tylko stara się przystępnym językiem opowiedzieć często o trudnych wydarzeniach.

Nie jestem autorem akademickim. Tak trochę balansuję między autorem bardzo, bardzo popularnej literatury a akademickim. Chodzi mi o to, by to się fajnie czytało, jednak miało swoją podbudowę czy w aktach, czy w faktach.

 

Ten luz, o którym Pan mówi, jest odczuwalny w biografii Janusza Przymanowskiego „Czterej pancerni i pisarz”.

Przy pisaniu „pancernych” bawiłem się świetnie…

Kapitalnie Pan zbija wszystkie argumenty, że to był produkcyjniak, że to była propaganda. Ja tego, podobnie jak Pan, nie odczuwam. A jestem z pokolenia „pancernych”.

Mamy zatem wspólne odczucia. Uważam, że ta cała nagonka była śmiechu warta, a szczególnie w ostatnich latach była mocno przejaskrawiona. Życie nigdy nie jest takie czarno-białe. Trzeba z dystansem podchodzić i brać poprawkę, jakie to były czasy. Tych czterech pancernych, no dobra, niosło jakieś przesłanie miłości polsko-sowieckiej, braterstwa broni. Ale nie czułem się jako dzieciak zindoktrynowany przez serial. Nie pokochałem Ruskich przez ten serial. Powiem szczerze, niewielu pokochało naszych sąsiadów ze wschodu.

Wielu natomiast utożsamiało się z Jankiem, Gustlikiem...

Każdy miał swojego bohatera w załodze albo często i poza nią. I kapral Wichura, Lidka mieli swoich fanów. Nie wspominając już o Honoratce… to była fantastyczna, drugoplanowa rola, jakże bardzo charakterystyczna. Była w serialu cała masa znakomitych aktorów, a co więcej – wszystko spięło się w jednym momencie. Ekipa filmowa dysponowała mizernym budżetem, a stworzyli, nie boję się powiedzieć, arcydzieło. Oczywiście, jak to mówią, toutes proportions gardées – zachowując odpowiednie proporcje.

Książka o „pancernych” to jedna z części Pana cyklu biograficznych trylogii. Strzelił Pan we wszystkich moich ukochanych autorów. Tomek Wilmowski z powieści Alfreda Szklarskiego to był ktoś. Każde wakacje zaczynałem lekturą całego cyklu. No, a Niziurski!

W domu nie miałem „Tomków”, bo one były w biblioteczce mojej babci. Każdy mój przyjazd na wakacje do niej, do Pobiedzisk, związany był z czytaniem po raz kolejny książek Szklarskiego. Siadałem w drzwiach na podwórku i znikałem w innym świecie. Dla mnie Szklarski i Tomek to była literatura numer jeden.

 

Jaka była przyczyna sprawcza trylogii biograficznych?

Szklarski powstał troszeczkę w sposób niezamierzony, Przymanowski to już świadome działanie. Jestem jedną z niewielu osób, która znajdzie jakiś pozytyw pandemii. Robiłem biografię, opowieść o pierwszym seryjnym zabójcy z Warszawy. Zakaz wychodzenia z domu i sześć tomów akt miałem zamówione

w IPN-ie, leżały i czekały na koniec lockdownu. Co miałem, to jeszcze obrabiałem, ale pozostało sporo czasu dla mnie. Surfowałem po sieci i trafiłem na stary wywiad ze Szklarskim na jakimś forum. Przeczytałem go z łezką w oku. Przyznam się, że na studiach, miałem 21 albo 22 lata, kiedy wyszła ostatnia część napisana przez Szklarskiego „Tomek w Gran Chaco”, na którego wszyscy czekaliśmy, bo ta książka nie wychodziła przez lata. Nie mogłem nie dowiedzieć się, co stało się z bosmanem Nowickim i kapitanem Smugą, no i Tomkiem. Przyleciałem na kwaterę, wszystko ciepnąłem w kąt, złapałem książkę i jak jakiś kilkunastolatek z wypiekami na twarzy czytałem do późna w nocy, żeby się dowiedzieć, jak się te przygody skończyły.

Miłość do literatury Szklarskiego, wywiad i pandemia były zaczątkiem biografii?

Od tamtego czasu z Tomkami nie miałem kontaktu, no, może oprócz jeszcze początku lat dziewięćdziesiątych, ale w wymiarze handlowym, bo wtedy akurat przeniosłem się do Krakowa i byłem współwłaścicielem hurtowni książek, jednej z największych w Małopolsce. Kiedy przeczytałem ten wywiad z zawodowej ciekawości, sprawdziłem czy Szklarski ma biografię. Zdębiałem, bo nie znalazłem. Pomyślałem: „Molenda, masz pole do popisu”. Jednej książki nie skończyłem, a już zacząłem szukać i zbierać materiały do drugiej. Tak powstał Szklarski, który jest nieco inny od pozostałych części tryptyku.

Miał Pan podobno spore problemy z wydaniem tej książki.

Praktycznie żaden wydawca nie wierzył w PRL-owskich pisarzy. Kilkunastu z nich odprawiło mnie z kwitkiem, kiedy pojawiłem się z biografią Szklarskiego. Odbijałem się od drzwi do drzwi i przez przypadek zupełnie trafiłem do IPN-u. Zadzwoniłem do kolegi z ławy szkolnej, który tam pracował. Zainteresował się maszynopisem, próbował znaleźć rozwiązanie, aż w końcu zaproponował wydanie w IPN. A problemy polegały na tym, że znalazłem wydawcę, ale rodzina Szklarskiego, zwłaszcza córka, domagała się, żebym niewygodny fragment życiorysu pisarza pominął. Chodziło o współpracę Szklarskiego z gadzinówkami. Prawda była jednak taka, że on współpracował, pisząc jakieś takie opowiadanka z Dzikiego Zachodu czy nawet półerotyczne. To był cały jego grzech współpracy z okupantem.

Dla IPN-u musiałem ją przeredagować, by zrobić z niej bardziej historyczną książkę na wyraźne polecenie jednego recenzenta, stąd biografia Szklarskiego momentami może być troszeczkę nużąca. Ale już Nienacki, którego opisałem, jest zupełnie inny. Wie Pan, że na Mazury nie mogę pojechać, bo tak „objechałem” tego Nienackiego?

Tak, to było dość głośne. Zarzucano Panu, że pisał Pan z nienawiścią do osoby pisarza.

Ja właściwie do Nienackiego nic nie mam, ale to był, przepraszam za określenie, kawał szui i nie da się tego ukryć. Kolaborował z władzami, szedł na każdy układ, byle zrobić karierę. Dziwi mnie, że czytelnicy nie widzą różnicy między moim sarkazmem a nienawiścią. Jeżeli na przykład zdobywam trzy wywiady Nienackiego udzielone w różnym okresie życia i w każdym z tych wywiadów Nienacki sobie zaprzecza. Podaje jakąś inną historię. Korciło mnie, żeby to skomentować, to chyba normalne. Musiałem pokazać tę osobowość.

Przed moją biografią napisano dwie książki o Nienackim. W jednej autor skupił się na twórczości, a mniejsze znaczenie dla niego miało życie Nienackiego. Drugi autor, co widać było ewidentnie, jest fanem pisarza. Otworzyło się zatem pole do popisu, by pokazać tę osobowość, którą w dwóch publikacjach w zasadzie pominięto. Nie oszczędzałem Nienackiego, opierając się na faktach. Słyszałem opinię, że od dawna nie było tak drapieżnej książki.

No ale bohater był, jaki był, natomiast nie można mu odebrać tego, że wszyscy siedzieliśmy i czytaliśmy książki Nienackiego.

Dlatego zawsze apeluję o rozgraniczanie. Człowiek i autor to nie jest jedność. Nie mam nic do jego książek, to był kawał dobrej roboty. W życiorysie Nienackiego też można znaleźć trochę tych plusów. Po przeniesieniu do Jerzwałdu na Mazurach bronił drzewa przed wycinką, kłusowników ścigał. Całkiem pozytywne zachowania.

Wygrzebałem też wśród Pana książek dwie o kawie: „Z espresso przez Europę” i „W 80 filiżanek dookoła świata”. Jest Pan znawcą i smakoszem kawy?

To było moje kolejne alibi, gdy tłumaczenie „na roślinki” się skończyło (śmiech). Wymyśliłem najsłynniejsze kawiarnie świata – pierwsza to książka o 20 kawiarniach europejskich, a druga to 15 najsłynniejszych świata. Najlepszą kawę przygotowują w Portugalii. Takie jest moje zdanie. Złej kawiarni i złej kawy tam nie spotkałem. Nawet na podłej stacji benzynowej kawa była wyśmienita.

Zbliża się moment, kiedy światło dzienne ujrzy Pana sześćdziesiąta książka. Ujawnił Pan, że będzie o Famie w Świnoujściu. Czy jest jakaś książka, której Pan nie napisał, a chciałby?

Jeszcze trzydzieści książek temu miałem ambicję, żeby napisać powieść. Nawet jedną spłodziłem, taką historyczną, ale opartą na faktach. Tylko trafiłem fatalnie, bo dałem to do wydawcy, który krótko potem zbankrutował. Nie przez moją książkę, bo on już kulał, jak ją mu dawałem (śmiech). Była to „Klątwa złota jezuitów”. I nie było żadnej reklamy, więc nawet do końca nie wiem, jak ona się sprzedawała.

Szczerze mówiąc, mam tyle zamówień na następne książki, że doszedłem do wniosku, że lepiej cały czas szlifować warsztat i dążyć do perfekcji w tych dwóch, trzech gatunkach literackich, w których operuję, niż szukać czegoś nowego.

Rozumiem, że ta nienapisana książka jeszcze jest przed Panem.

Chyba tak. Pewnie to będzie autobiografia albo jakiś wywiad rzeka, ale ja potrzebuję kogoś, żeby mnie tak za język pociągnął. Wtedy się rozwinę szeroko.

Panie Jarosławie, Pan jest obywatelem świata, Wielkopolaninem, mieszkańcem Świnoujścia, czy może Grecja bije w Pana sercu?

Wszystko do mnie pasuje. Właściwie tam, gdzie jestem, to dobrze się czuję. Jestem otwarty na świat. Ja nie oceniam, bardzo lubię próbować nowej kuchni, nie patrzę w jakiś dziwny sposób na zwyczaje, bo to jest naturalne. Każdy ma jakąś swoją kulturę. Bardzo chętnie poznaję ludzi, dlatego mam teraz wielu przyjaciół, znajomych na całym świecie, bo jestem normalnym człowiekiem, po prostu.

Mam dwa swoje ulubione regiony, gdzie lubię jeździć, Amerykę Łacińską i Grecję. Wiadomo, filologia klasyczna to łacina, greka, starogrecki. W Grecji, jak przyjeżdżam, to czuję się jak u siebie w domu. 30 lat tam jeżdżę. Mnie tam już nic nie zaskoczy, podoba mi się mental ludzi. Natomiast Ameryka Łacińska to jest ekscytacja, to jest egzotyka. Tam na każdym kroku spotka Pana coś, czego się Pan nie spodziewa. Są tam rzeczy nieodkryte, o których człowiek nie wie, i to jest ekscytujące.

 

Zaskoczył mnie Pan, jeśli chodzi o kulinaria na świecie. Wielu z Polaków wybierze się na wakacje do Grecji. Co warto by było spróbować?

Ja bym raczej polecał nie to, co warto zjeść, bo jedno danie w zależności od regionu różni się smakiem czy dodatkami. To tak, jak z bigosem czy żurem gotowanym przez ludzi w różnych rejonach Polski. Bigos to nie jest jeden bigos. Tak samo jest z daniami greckimi. Pamiętajmy, że w knajpce obleganej przez turystów, w samym centrum, na nabrzeżu, nie dostaniemy dobrego jedzenia.

Trzeba wejść w dwie, trzy uliczki w bok.

Tak, jak Pan mówi. I najlepiej jak na stołach jest cerata i siedzą przy nim lokalsi. Tam dostaniemy kuchnię regionalną, często gotowaną przez matkę, babcię. To będzie prawdziwa Grecja. Ja na przykład zawsze korzystam z jagnięciny, baraniny albo koźliny. Uwielbiam baraninę. Jak tylko mogę, to próbuję i nigdy się nią nie znudzę. Moja rada jest taka, żeby próbować różnych rzeczy, ale nie w najbardziej popularnych miejscach, bo tam kawa będzie podła, a dobrą za niewielkie pieniądze kupi się w małym kafenionie, gdzie są stare krzesła, stoły nie wyglądają zbyt zachęcająco, ale to jest cały ten klimat. Jak się tam trafi jeszcze na starszych ludzi, którzy grają w tryktraka, to można Grecję, tę prawdziwą, czerpać pełnymi garściami.