Najnowszy numer SUKCESU już dostępny 🌞 Sukces po poznańsku to najpopularniejszy magazyn lifestylowy o Poznaniu 🌞  

Organizator:

Mój Poznań to kolor zielony, zapach dawnych i smak dzisiejszych Jeżyc

Podziel się

Filolożka angielska z wykształcenia, z zamiłowania psycholożka, z miłości pisarka i to jedna z najpopularniejszych w Polsce. Kobieta obdarzona niezwykłą wyobraźnią i zmysłem dociekania pisze o zbrodniach, motywach i ludziach, którzy są zdolni do ich popełnienia. Ewa Przydryga, poznanianka, trochę już gdynianka, której 12. książka za chwilę trafi do księgarń.

 

 

Rozmawia: Elżbieta Podolska

Zdjęcie: Klaudyna Schubert

 

 

Jestem po lekturze „Równonocy”, jedenastej napisanej przez Panią książki.

Ewa Przydryga: I jak się podobała?

Bardzo. Głęboko wchodzi Pani w psychikę ludzką.

To prawda, ale w dużej mierze to związane jest z moją naturą i pewnymi predyspozycjami charakterologicznymi. Z wykształcenia jestem filologiem angielskim, jednak od dawna moim marzeniem było zostanie psychologiem. Jako osiemnastolatka, kiedy to marzenie się we mnie dopiero formowało, ze względu na ogromne oblężenie kierunku, jakim była psychologia, zaniechałam tej próby. Na tamtym etapie kierunkiem bardziej praktycznym i realnym, w kontekście osiągnięcia powodzenia, wydawała mi się filologia angielska. I z nią związałam przez wiele lat swoją karierę zawodową. Jednak psychologia i potrzeba rozumienia drugiego człowieka zawsze była we mnie i głośno wołała o uwagę. Stąd wziął się pomysł, by w twórczej pracy przemycać także psychologię. Gatunek, w jakim się poruszam, – thrillery psychologiczne – wydał się więc naturalnym wyborem.

Czytając Pani książkę, pomyślałam, że ma Pani ogromną wyobraźnię.

Tak, rzeczywiście. Już we wczesnym dzieciństwie była ona moim drugim, tajemnym światem, pełnym kolorów, postaci, wydarzeń. A przede wszystkim światem pełnym emocji. Kiedy kładłam się spać, zawsze robiłam sobie projekcje. Szczegółowo wyobrażałam sobie bohaterów, którzy mogliby być uczestnikami poszczególnych wydarzeń. Tylko w takich warunkach zasypiałam. Byłam wtedy pewna, że każdy, aby odpłynąć do krainy snu, wymyśla sobie takie rzeczy. Jednak, kiedy skonfrontowałam swój nocny rytuał z innymi ludźmi, okazało się, że jestem w tym odosobniona.

Generalnie introwertycy, a właśnie taką osobą jestem, mają bardzo bogaty, mocno rozbudowany świat wewnętrzny. Ekstrawertycy ten świat sobie budują na zewnątrz. Mnie zawsze łatwiej było wchodzić do jego środka i tam zgłębiać, niż badać wyłącznie to, co jest na zewnątrz. Oczywiście taki rodzaj postrzegania też jest ważny. Żeby móc dobrze i wiarygodnie sportretować danego bohatera, to trzeba być też trafnym obserwatorem tego, co się dzieje na świecie. Na jego zewnętrznej powłoce. Najlepiej, kiedy te dwie sprawności się równoważą. Taki balans staram się wypracowywać także jako twórca.

To widać w książce, że ma Pani bardzo szeroko otwarte oczy na to, co się dzieje dookoła.

Staram się takim podejściem w życiu kierować.

Powiem szczerze, że po przeczytaniu „Równonocy”, a było to pierwsze moje spotkanie z Pani twórczością, tak mnie zainteresowała, że już mam wypisane kolejne Pani książki do czytania.

Bardzo się cieszę. W lutym ukaże się powieść pt.: „Perseidy”. Jest ona kontynuacją „Równonocy”. Właściwie można uznać, że „Perseidy” są jej prequelem. Dużo miejsca poświęcę w tej opowieści Milenie, która była siostrą Florki vel Justyny. Już z otwierającego „Równonoc” prologu wiemy, że Milena umrze w tragicznych, wydawałoby się, okolicznościach. Na etapie „Równoncy” jej historia nie jest wyjaśniona. Czułam więc wewnętrzną potrzebę, by dopowiedzieć ją do końca i pozwolić jej wybrzmieć tak, jak na to zasługiwała. Pociągnęłam więc za jedną jedyną nić, która stała się pomostem między „Równonocą” a „Perseidami”. Nić szybko się rozwinęła i zaprowadziła mnie do...

Tu zostawiam Państwa z niedopowiedzeniem i z tajemnicą, do której samodzielnie musicie dotrzeć. Historia Mileny obfitować będzie w różne emocje. Kręta droga, podobna do tej, jaką sama pokonałam, by stworzyć tę opowieść, stanie się też drogą do jej zrozumienia. Praca twórcza nigdy nie jest dla mnie procesem, w którym widzę jakiś produkt końcowy. Na żadnym etapie pisania nie poddaję fabuły przez filtr żadnej matematycznej formuły. Z wyjątkiem pewnej precyzji, która oczywiście musi się pojawiać, by historia obfitowała w plot twisty czy cliffhangery. Każdy rozdział powinien popychać akcję do przodu albo przynajmniej umożliwić czytelnikowi dedukowanie. Głównym tworzywem w mojej pracy są emocję. Piszę emocjami. Czuję je.

Uffff! Bo już się bałam, że zostawi Pani czytelników z niedokończoną historią Mileny, kiedy dała Pani do myślenia, że może nie do końca zdarzył się tam wypadek.

Bardzo przepraszam, że do takiego stanu doprowadziłam. Ale te wątpliwości musiały zostać zasiane, żeby w odpowiednim momencie mogło przyjść katharsis. W przypadku moich książek każde katharsis ma jednak to do siebie, że lubi stawiać w gotowości nowe znaki zapytania. I tym razem na pewno będą się one pojawiać. W finalnym rozrachunku obie książki stanowią kompletną dylogię. Powinny odpowiedzieć na wszystkie pytania, jakie czytelnik mógł sobie zadać.

Proszę mi powiedzieć, skąd Pani czerpie pomysły na tytuły? Każdy jest niesamowity i każdy jest taki przyciągający, dziwny. Na tyle, że kiedy dostałam książkę, pierwsze, co zrobiłam, to zaczęłam szukać, co znaczy ta równonoc.

Nie mam jednego patentu na to, w którym momencie tworzenia książki tytuł zostanie nadany. Czasami jest tak, że jest on impulsem i zaczynkiem do całej historii, a czasami pomysł na niego przychodzi dopiero na samym końcu. Mając już poukładane konkretne elementy tej historii, zastanawiam się, co jest jej największym i najważniejszym spoiwem. Jeśli chodzi o samą „Równonoc”, najpierw faktycznie był tytuł, dopiero później pojawiły się wydarzenia. Pierwszy jest zawsze „przebłysk”, czyli pewnego rodzaju kręgosłup, kotwica, która jest trzonem całej historii.

Na pierwszy rzut oka równonoc może oczywiście kojarzyć się z przesileniem letnio-jesiennym, czyli z takim czasem w ciągu roku, w którym siły dnia i nocy się równoważą. Zresztą najważniejsze fabularnie wydarzenia są wpisane w ten konkretny dzień. Siły światła i ciemności walczą ze sobą o dominację również w przypadku moich bohaterów. Każdy z nich nosi w sobie dualizm. W zależności od sytuacji, w jakiej moi bohaterowie się znajdują, dany element wychodzi u nich na prowadzenie.

Nie chodziło mi tylko o takie literalne podejście do pór roku, do ich zmienności, ale też przede wszystkim o zmienność natury ludzkiej i to, jak poszczególne sytuacje życiowe mogą predysponować nas do pewnych wyborów.

„Równonoc” w księgarniach, „Perseidy” już za chwilę, a powstaje kolejna książka?

Tak. Powstało już 90 stron, czyli mniej więcej jedna trzecia, która wpisze się w nieco inny nurt gatunkowy. Będzie to thriller kryminalny. Na razie mogę zdradzić jedynie tylko to, że motywem przewodnim będzie morze w swojej najbardziej bezwzględnej odsłonie. Morze, które rzadko daje, a częściej odbiera.

A proszę mi powiedzieć, gdy siada pani do pisania powieści, czy oprócz tego, że zna Pani bohaterów, czy wie Pani także, jak się będą zachowywać i jaki będzie koniec historii?

Generalnie kieruję się w swoich działaniach intuicją, ale przestrzeń twórcza jest jedyną w moim życiu, którą, żeby wiedzieć, dokąd zmierzam, staram się okiełznać. W notatniku rozrysowuję sobie główne puzzle fabularne, a luki między tymi poszczególnymi elementami uzupełniam już na kolejnych etapach. Jeśli zaś chodzi o sprawcę, o jego motywację, czy o rys psychologiczny, są one przygotowywane przeze mnie na samym początku. Zdarza się, że bohaterowie nabierają pewnych cech i w pewnych sytuacjach reagują tak, a nie inaczej, już na etapie pisania. Jak widać do pewnego momentu poddaję się impulsom. Natomiast przy budowaniu kręgosłupa historii pomagają mi i literatura, i rozmowy z ludźmi, którzy na co dzień poruszają się w świecie, jaki chcę przedstawić.

Poszerzają i uzupełniają wiedzę?

Pisząc o morzu, wiedziałam, że chcę dotrzeć do ludzi, którzy z tym morzem na co dzień są związani. Ostatnio rozmawiałam na przykład z sopockim rybakiem. Ludzi takich jak Pan Rafał pływających na kutrach po Zatoce Gdańskiej jest już bardzo niewielu. Tak samo jak ryb, które masowo znikają z toni morskiej. Często przed takim spotkaniem bardzo niewiele wiem o tym obcym jeszcze mi świecie, ale w trakcie takiej rozmowy, szybko pojawiają się nowe pomysły. Spisuję je. To pozwala mi się na dalszych etapach nimi kierować. W przypadku nowej książki na mapie moich połączeń, poza sopockim rybakiem, był też latarnik oraz ratownicy, którzy na co dzień zajmują się akcjami poszukiwawczymi i ratowniczymi na Morzu Bałtyckim.

Mając taki trzon zbudowany z ciekawych informacji, staram się łączyć je w logiczną całość. Czasami bywa, że, kiedy poszczególne elementy nie chcą się złożyć, dochodzi we mnie do frustracji. Ale dobrze wiem, że na wszystko potrzebny jest czas. Pozwalam mu upłynąć. W tym czasie dalej powoli ciosam tworzywo. Na tamtym etapie „wystarczające” przekuwam w „kompletne”. To wtedy pojawia się złota niteczka, którą wplatam pomiędzy gotowe już warstwy. Każdy z tych elementów jest potrzebny, żeby dodać lekkości, finezji, żeby sobą zaintrygować.

Czyli pisanie codziennie, czy kiedy przyjdzie wena?

Nie lubię rozłączać się z książką na wiele dni. Nawet gdy nie piszę, to w jakiś inny sposób staram się w niej osadzić. Należę do grona osób, które potrzebują systematyczności.

Jak Pani spotyka swoich bohaterów?

Nigdy nie przychodzą do mnie w formie kompletnej. Są wypadkową wielu czynników. Zdarza się, że idąc ulicą czy na bulwarze gdyńskim, ze strzępków różnych bodźców, wyłapuję fragment rozmowy, jakąś wymianę zdań, która wydaje mi się interesująca. Myślę o tym, że kiedyś mogłabym podobną wymianę zdań włożyć w usta mojego bohatera. Czasami inspirujący wydaje się tembr głosu, a czasami, mając już myśl przewodnią, którą chcę wpleść w swoją książkę, wiem, że muszę takie, a nie inne portrety psychologiczne ze sobą zestawić. To są takie skrawki, które zbieram. Czasem inspiracją są ludzie, z którymi na pewnym etapie swojego życia miałam więcej styczności niż ta akcydentalna. Czasami zdarza się i tak, że ta postać pojawia się przede mną jako taki majak z wyobraźni. Wiem, jak będzie reagowała w poszczególnych sytuacjach. I tylko tyle. Fizyczność pojawia się na etapie końcowym. Dopiero wtedy ją uzupełniam. Nie staram się za wszelką cenę walczyć o to, żeby wiedzieć wszystko od razu.

Super. Czyli trzynasta książka o morzu. A w poprzednich jest też trochę Poznania. „Równonoc” to Poznań, bo jest Pani przecież poznanianką. Jaki jest ten Pani Poznań?

Z Poznaniem powiązana jestem dużym sentymentem. Tutaj się urodziłam i wychowałam. Teraz zdarza mi się migrować do Gdyni, ale miłość do Poznania pozostała w tej samej, silnej formie. Poznań, który najbardziej kocham, przefiltrowany jest przez wiele miejsc, zapachów i smaków. Na przestrzeni tych wielu lat, kiedy tutaj żyłam, były wpisane w różne okoliczności i w twarze ludzi.

Szczególną czułość mam do jeziora Rusałka. W dzieciństwie spędzałam tam wiele chwil. Jako introwertyk i miłośnik przyrody raczej stronię od tego pulsującego, głośnego miasta i najlepiej czuje się w terenach zielonych. Poza Rusałką nadal lubię zaszywać się w puszczykowskim lesie. Zresztą w Puszczykowie osadziłam fabułę Równonocy. Nawet tramp, trójkątny domek, w którym mieszkali uczestnicy terapii, do fabuły, prawie jeden do jednego, został przeniesiony z działki mojej cioci. Nawet jego zapach. Chociaż od mojego ostatniego pobytu na działce cioci minęło wiele lat, nadal wyraźnie czuję zapach żywicy spływającej z sosnowych desek.

Ale nie tylko terenami zielonymi moja miłość do Poznania stoi. Równie ważne są dla mnie Jeżyce. Kiedy byłam małym dzieckiem, pracowała tam moja mama. Idąc do szkoły podstawowej na ulicy Janickiego, codziennie przechodziłam wzdłuż torów i starych kamieniczek. Do teraz pamiętam zapach czekolady, która co rano unosiła się nad fabryką Goplany. Zrewitalizowane Jeżyce wyglądają zupełnie inaczej. Na mapie kulinarnej Poznania to właśnie tam pojawiło się wiele pysznych miejscówek. Często je odwiedzam.