Rajdowe życie w rytmie oberka
Zanim w życiu Lidii i Piotra Matuszek zagościły błyszczące karoserie klasyków z lat 20. i 30., ich wspólna historia zaczęła się… na parkiecie. To właśnie w Zespole Pieśni i Tańca „Łany” ich drogi połączyły się na dobre, choć – jak wspominają – wcale nie zaczęło się od spektakularnego pierwszego wrażenia. Ona – w pierwszym rzędzie, z doświadczeniem i solówkami na koncie. On – nieco z tyłu, skromny, ale z ogromną fascynacją tradycją i ruchem. Los zadziałał jednak po mistrzowsku: zostali sparowani i… tak zaczęła się historia, która trwa do dziś.

ROZMAWIA: Elżbieta Podolska, ZDJĘCIA: Archiwum prywatne
Na początku musimy wrócić do miejsca, gdzie narodziła się Wasza wspólna historia – do tańca. Pani Lidio, Pani przygoda rozpoczęła się już w wieku siedmiu lat w zespole „Mała Wielkopolska”.
Lidia Matuszek: Zgadza się. Tańcząc w „Małej Wielkopolsce”, w końcu trafiłam do Zespołu Pieśni i Tańca „Łany” – wtedy – Akademii Rolniczej. To była dla mnie niesamowita przygoda, zwłaszcza że w tamtych trudnych czasach wyjazdy na Zachód były czymś wyjątkowym. Europa stała się dla nas całym światem. Pamiętam, jak wracałam z podróży z kolorowymi pisakami i wszyscy w klasie mi zazdrościli. W „Łanach” też los zadecydował o naszej przyszłości. Kiedy mój partner taneczny wyjechał, szef, śp. Wiesław Kaszubkiewicz, sparował mnie z Piotrem. Pamiętam, jak przyszedł do zespołu. Świetnie tańczył, ale stał raczej w trzecim rzędzie. Nie wychylał się. Byłam zdziwiona, że to właśnie jego dostałam za partnera.
Piotr Matuszek: Ja byłem bardzo zaniepokojony! (śmiech) Lidka tańczyła już solówki, była w pierwszym rzędzie. A ja? Ja stałem sobie w ostatnim, moim ulubionym. Staż miałem krótszy; zacząłem tańczyć w zespole węgierskim „Piroska” dopiero w siódmej klasie szkoły podstawowej. Tym bardziej byłem pod wrażeniem tańca Lidki. Taniec nas połączył i w 2004 roku, w otoczeniu „Łanów”, ślubowaliśmy miłość. Jechaliśmy wtedy do kościoła zabytkowym kabrioletem. To był zupełny przypadek, bo na weselu znajomych był ten samochód i zapytaliśmy właściciela, czy może jest wolny w terminie naszego ślubu. Okazało się, że jedyny wolny w jego kalendarzu był nasz termin. Przeznaczenie.
Do dzisiaj pozostaje w Panu ogromny sentyment do Zespołu Pieśni i Tańca „Śląsk” im. Stanisława Hadyny. To marzenie o dołączeniu do nich jest nadal żywe?
PM: To była ogromna fascynacja „Śląskiem”, która jest ze mną do dzisiaj. Znam wszystkie układy i pieśni! Po szkole średniej poważnie myślałem, żeby tam pójść, ale w tamtych czasach trzeba było mieć za sobą szkołę baletową. Żałowałem, że nie spróbowałem, bo z Lidią mieliśmy nawet epizody wokalne, śpiewając pieśni góralskie w Teatrze Wielkim na jednym z jubileuszowych koncertów „Łanów”. Ale ta pasja do tradycji znalazła ujście, choć w zupełnie innej formie. Los zresztą sprawił, że nasze pasje się zeszły: jedna z rund Mistrzostw Polski Pojazdów Zabytkowych miała bazę w Pałacu w Koszęcinie, czyli siedzibie Zespołu Pieśni i Tańca „Śląsk”. Wprowadzali nas tancerze w strojach ludowych. To było niesamowite połączenie! Aż miałem łzy w oczach.

Jak z parkietu trafiliście do rajdów pojazdów zabytkowych? Czy w Waszej historii był jakiś „ojciec chrzestny” tej motoryzacyjnej pasji?
LM: Myślę, że tak! To mogło zacząć się już w dniu naszego ślubu. Jechaliśmy zabytkową hansą z lat 30. XX wieku. To był piękny, biało-czerwony kabriolet. Pan, który nam go udostępnił, jest do dzisiaj naszym znajomym. Kto wie, czy to właśnie on nie zasiał w nas ziarna zainteresowania zabytkowymi pojazdami.
PM: Gdzieś w każdym chłopaku ta pasja do motoryzacji jest, a zauroczenie zabytkami było od zawsze. Z rodzicami przychodziłem na Stary Rynek podziwiać zabytkowe pojazdy prezentujące się w konkursach elegancji rajdów poznańskich. Jednak zaczynałem od jazd na Torze Poznań szybkim, 400-konnym autem. Ale później, zupełnie przypadkowo, wypatrzyłem i zalicytowałem w USA forda model A pick-up z 1928 roku. Był częściowo spalony, do kapitalnej renowacji. Remont trwał trzy lata. Trzymałem to w tajemnicy przed żoną (śmiech), bo nie byłem pewien, jak zostanie to przyjęte. Tylko syn, wtedy sześciolatek, jeździł ze mną na drugi koniec Polski, aby badać postępy! I zachował tajemnicę do samego końca.
LM: Zakochałam się w tym samochodzie od razu, kiedy zobaczyłam ten finalny efekt! Dziś mamy już kilka zabytkowych pojazdów, w tym trzy modele Forda A z różnych roczników, w tym wersję coupé z tą słynną, chowaną „kanapą teściowej”. To, co nas urzekło, to prostota tej motoryzacji, a jednocześnie te niesamowite wrażenia – hałas, wiatr, niewygoda, ale to ma swój niepowtarzalny urok. Trzeba jeździć w pilotkach!
W rajdach pojazdów zabytkowych są także specjalne parady piękności, w których liczą się stroje z danej epoki kierowcy i pasażerów. Jak udaje się Wam utrzymać taką autentyczność?
LM: Ubiór jest częścią rajdu i elementem Konkursu Elegancji, musi być adekwatny do rocznika auta. To wymagało ode mnie ogromnego zaangażowania w poszukiwanie wiedzy na temat mody lat 20. i 30. XX wieku. Trafiłam do pani, która jest krawcową w Teatrze Polskim w Poznaniu i ma oryginalne katalogi „Vogue’a” z tamtych lat. Wystylizowała nas tak, żebyśmy byli spójni z naszymi fordami.

To jest pełne zaangażowanie rodziny. Nawet dzieci biorą w tym udział. To także jest pasja Państwa syna i córki?
LM: Oczywiście! To jest rodzinny styl życia. Nasz syn jeździł z Piotrem od najmłodszych lat i choć teraz, jako 19-latek, towarzyszy nam rzadziej, nadal jest fanem motoryzacji, ale już jako kierowca. Córka, mająca 12 lat, jest często pilotem. To nasze rodzinne zaangażowanie i chęć podzielenia się tą pasją były kluczem do sukcesu projektu „Auto po Babci” na pierwszych targach Retro Motor Show w 2016 roku, gdzie w stylizacjach z epoki organizowaliśmy słynne retropotańcówki. Wciągnęliśmy do tego też znajomych i przyjaciół, ale również odwiedzających nasze stoisko. Ta pasja jest zaraźliwa.
Od retropotańcówek do Mistrzostw Polski Pojazdów Zabytkowych Polskiego Związku Motorowego. Jesteście czterokrotnymi mistrzami Polski. Co jest najtrudniejsze w rajdach pojazdów zabytkowych?
PM: Czterokrotnie z rzędu jesteśmy Mistrzami Polski Pojazdów Zabytkowych w kategorii samochody pre-1945. To najwyższa ranga w kraju. Cały cykl mistrzostw składa się z kilku rund i to głównie na południu Polski, co jest ogromnym wyzwaniem logistycznym. Mierzymy się z próbami oceny techniki jazdy, sportowymi, wiedzą z historii motoryzacji czy bezpieczeństwa ruchu drogowego, jazdą na regularność i precyzją odczytu itinerera.
LM: Ja jako pilot, ten „typ papierowy”, muszę pilnować zegarka, stoperów i czytać książkę rajdową. To wymaga analitycznego umysłu i precyzji. Jestem w rajdach bardziej zorganizowana, poukładana, mąż jest typem bardziej sportowym. Nasz podział ról jest idealny. Córka już jest na tyle dokładna i spostrzegawcza, że zaczyna mnie zastępować w rajdach lokalnych. Od kiedy była malutka, jeździła z nami na rajdy i obserwowała wszystko. Bardzo szybko też połknęła bakcyla i nauczyła się czytać mapy i notatki. Jest w tym naprawdę dobra.

Gdzie w tym wszystkim miejsce na sportową jazdę? Wszak zaczynał Pan od 400-konnych aut.
PM: To jest męska natura! Choć z 400 KM przesiadłem się na 40 KM, na próbach sportowych ta walka o każdą sekundę, o każdy metr jest nadal obecna. Oczywiście staram się jeździć bezpiecznie, ale jak tylko gaśnie światło startowe, odzywa się we mnie duch Toru Poznań! Wiemy, że zyskanie sekundy czy dwóch niewiele daje w klasyfikacji generalnej, ale ta chęć bycia najlepszym w klasie... jest po prostu silniejsza (śmiech).
Raz za kierownicą, a raz z rajdową flagą startową – nie tylko jesteście zawodnikami podczas rajdów, ale również sami je organizujecie.
PM: Zgadza się. Rola komandorów jest również ekscytująca i wciągająca. Wymaga sporo poświęconego czasu i zaangażowania, bo organizację rajdów często zaczyna kilka miesięcy wcześniej, ale radość uczestników i owacje na stojąco na Balu Komandorskim wynagradzają cały trud.
LM: W tym roku podjęliśmy się organizacji Jesiennego Rajdu Pojazdów Zabytkowych z „Autem po Babci” na Pojezierzu Międzychodzko-Sierakowskim. Każdą wolną chwilę objeżdżaliśmy trasę, wymyślając zadania, dogrywając miejsca, które warto pokazać uczestnikom – zaciekawić historycznie, turystycznie i krajobrazowo. I znów współpracowaliśmy całą rodziną. Córka spisywała tzw. PKP – punkty kontroli przejazdu, obsługiwała ze mną PKC – punkty kontroli czasu, podczas gdy syn i mąż już byli w innym miejscu, pomagając zawodnikom bezpiecznie parkować.
PM: Do Krainy 100 Jezior przyjechały 32 załogi z całej Polski, a listę startową rozpoczynał fiat 500 topolino z 1937 roku, co spotkało się z wielkim entuzjazmem starosty międzychodzkiego i burmistrza Międzychodu, użyczając nam patronatów.
Rajd Tysiąca Mil czesko-słowackich to największe wyzwanie motoryzacyjne. Dlaczego jest aż tak wyczerpujący?
PM: Myśleliśmy, że to będzie rajd podobny do tych, w których jeździmy, ale to był wyścig – z czasem, własnym zmęczeniem i słabościami! Trzeba było przejechać ponad 1000 km w trzy dni samochodem prawie stuletnim. Trasa Praga–Bratysława–Praga wymagała utrzymywania bardzo dużej średniej prędkości. 400 km dziennie w pozycji zgiętej, w trudnych warunkach pogodowych. Pamiętam to zdrętwienie rąk, konieczność ciągłego pilnowania kierownicy. Nie można sobie pozwolić na dłuższy postój, odpoczynek, nawet je się w biegu.
LM: To była walka. Byliśmy cały czas w trasie. Rolą pilota oprócz nawigowania było ciągłe przeliczanie czasów, aby trafić co do minuty w odpowiednie nieznane nam punkty kontrolne. Nie byliśmy przygotowani aż na taki wysiłek, ale dojechaliśmy do mety z odrobiną spóźnienia, bo tuż przed Pragą strzeliła nam opona. Trzeba było wyjąć wszystkie bagaże (bo woziliśmy wszystko ze sobą), podnieść samochód, zmienić i znowu załadować – a to wszystko w strojach z epoki.

Jakie samochody widzieliście?
PM: To było niesamowite. Czesi mają bardzo bogaty zasób historycznych pojazdów, bo wojna tak ich nie dotknęła. Jechało 120 unikatowych przedwojennych samochodów marek takich, jak: Tatra, Praga, Alvis, Jawa, Bugatti, Lagonda, Walter, Talbot czy Vauxhall, których nie spotyka się w Polsce.
LM: Ja na każdym przystanku fotografowałam i filmowałam, bo to było jak żywe muzeum. Niesamowita była też sympatia ludzi. Mieszkańcy znali trasę, stali w szpalerach i rzucali nam drożdżówki i miejscowe sery do samochodu, bo widzieli, że nie mamy czasu stanąć i spokojnie zjeść!
Największy moment wzruszenia to meta, prawda?
LM: Dotarcie do mety w Pradze to wielkie emocje, szczęście i duma. Byliśmy jedynymi Polakami, którzy dotarli. Choć złapaliśmy „gumę” tuż przed Pragą na ostatnim etapie i spóźniliśmy się 5 minut. Ale sam dojazd był sukcesem. To było niesamowite. Zabraliśmy polska flagę i ten moment, kiedy mogliśmy ją unieść nad głowami. Popłakałam się wtedy. Czułam wielką dumę, że jesteśmy tam, wśród załóg z całej Europy.
PM: Już samo dostanie się na ten wyścig jest sukcesem, bo zgłoszeń z całej Europy jest bardzo dużo. Organizatorzy zapraszają wybrane i ciekawe pojazdy i my znaleźliśmy się w tym prestiżowym gronie. Z Polski jechała wtedy jeszcze jedna załoga, ale im się nie udało dojechać do mety z powodu awarii. Myślimy o tym, żeby pojechać i powalczyć tam znowu.
Angażujecie się też w widowiska historyczne w Parku Dzieje w Murowanej Goślinie. Nie tylko jedziecie ze swoimi zabytkowymi samochodami, ale też jesteście aktorami. Wciela się Pan m.in. w rolę Jana Kiepury?
PM: To jest nasz rodzinny nałóg i choroba. To 12 widowisk w lecie, które mamy wyłączone z kalendarza. Biorą z nami również udział nasi znajomi. Zaczęło się od użyczania aut. Później padła propozycja odegrania małego epizodu i zostałem Paderewskim, potem Dmowskim, a teraz, od dwóch lat, Janem Kiepurą.
LM: To jest często trudne logistycznie. Córka chodzi do szkoły muzycznej, ma swoje próby, koncerty. Dochodzi do tego nasze zaangażowanie zawodowe, rajdowe. Ale Park Dzieje jest naszym wspólnym, rodzinnym rytuałem, którego nie chcemy odpuścić.