Styczeń na początek
Tak sobie myślę, że na wstępie tej mojej przygody z „Sukcesem…” powinienem się Czytelnikom, krótko przynajmniej, przedstawić. Jestem fotografem z zawodu, a przyrodnikiem z wykształcenia. W dodatku osobnikiem piszącym. Łączę wszystkie te formy aktywności w swoich artykułach. Piszę, bawiąc się słowem. Będę w tym miejscu, to jest w nowej autorskiej rubryce zatytułowanej „W naturze Poznania”, tworzył dla Państwa co miesiąc felieton o tym, co w przyrodzie piszczy. Tekst po(d)party będzie fotografią.

TESKT i ZDJĘCIE: Dawid Tatarkiewicz
A w przyrodzie Poznania piszczy sporo. Na pewno Państwo wiedzą – oczywiście, jeśli jesteście stąd – iż Poznań ma szczęście być miastem stosunkowo zielonym. Ma więc cztery kliny zieleni, które dają nam, mieszkańcom, nieco oddechu w tej wielkomiejskiej rzeczywistości. Tego mogą nam pozazdrościć mieszkańcy innych ośrodków, by nie użyć określenia „cities”. Tym bardziej warto, byśmy o tę swoją zieleń dbali, sami jej nie niszczyli, pozwolili trwać, nie zabudowywali, nie przekształcali…
Będę w tej przyrodzie bywał i obserwował ją uważnie, opisując systematycznie to, co zwróci moją uwagę, to, co mnie urzeknie, czasami może nawet to, co mnie zdenerwuje. To ostatnie tyczy się zwykle nieprzemyślanej działalności człowieka. W każdym razie wynika z tego wprost, że relację ze stycznia otrzymują Państwo w numerze lutowym. Idealnie więc się stało, że rubryka rusza właśnie w tym numerze.
Ktoś powie: „Przyroda?! – to nie mój biznes!”. Sądzę jednak, że powoli wszyscy zaczynamy już rozumieć, że w naszym najlepiej rozumianym interesie jest dbanie właśnie o nią. A niekiedy przygoda z przyrodą, świadomym w niej byciu i szacunku do niej może zacząć się od przeczytania tekstu. Choćby w piśmie biznesowym z natury.
Styczeń, a poprzeplata…
Tegoroczny styczeń jawił się, przynajmniej do tego momentu, do którego mogłem go obserwować przed oddaniem teksu do redakcji, jako miesiąc chimeryczny. Niczym sławny z przysłowia kwiecień, co to poprzeplata trochę zimy, trochę lata. Styczeń przeplatał trochę przedwiośnia (z temperaturami rzędu 9 stopni Celsjusza) z zimą (nawet delikatnie mroźną i śnieżną).
Żywa przyroda oczekiwała więc, jak to ma w zwyczaju, w blokach startowych i wypatrywała sygnałów, a to świetlnych (wydłużenie długości dnia względem nocy), a to temperaturowych, które mogłaby zinterpretować w duchu, że tak to nazwę, autorozwoju. Naukę, która zajmuje się pogodą i cyklicznymi zmianami klimatycznymi w kontekście wzrostu roślin i zachowań zwierząt, nazywamy fenologią.
… trochę bieli
Były więc momenty ze śniegiem w roli głównej. Ptaki są wtedy w lesie szczególnie dobrze widoczne (zazwyczaj piszę o przyrodzie w kontekście miejskiego lasu, który, jak wspomniałem, jest w Poznaniu na wyciągnięcie ręki). To samo jednak tyczy się tych osobników, które żyją w centrum miasta, w tutejszych enklawach zieleni. Nawet te, które zwykle trudne są do wypatrzenia, gdy kręcą się po dnie lasu lub po asfalcie ścieżek parkowych, stają się łatwiej dla nas zauważalne. Sikory, rudziki, wróble – cała ta ptasie drobnica, poddaje się miłej oku obserwacji. Również ptaki większe, jak kosy. Te ostatnie nawet już w styczniu zaczynają podśpiewywać pod nosem (czy może zgrabniej byłoby powiedzieć: pod dziobem) i, póki co, trudno je pomylić ze szpakami, których zimą zazwyczaj chwilowo nie ma w mieście (przylecą wkrótce).
Śnieg daje też możliwość studiowania tropów zwierząt. I nagle okazuje się, że nie żyjemy w mieście sami. To znaczy, że nie jesteśmy jedynym tutaj występującym gatunkiem, nawet pośród ssaków, nie mówiąc o reszcie stworzeń. A to natknąć się można na tropy sarny, a to zająca, a to lisa. O psach i kotach nie wspominając. Zabawne i intrygujące bywa zagęszczenie śladów ludzkich butów.
… trochę brązów
Ziemia, gleba, ma zasadniczo taką właśnie barwę – oscylującą w gamie brązów i czerni. Styczniowe okresy bezśnieżne barwę tę ujawniały w pełnej krasie, ale dawały również możliwość nasycenia nozdrzy zapachami właściwymi dla roztopów, kojarzącymi się już z przedwiośniem. Gdy nie ma mrozu, jest to oczywiście jednoznaczne z chodzeniem po błocie. W zasadzie w pierwszym miesiącu roku wolałbym ślizgać się po śniegu niż błocie, ale, jak się nie ma, co się lubi…
Słowa te piszę, patrząc w okno, podczas kończącego się zimowego dnia, otulonego, w zasadzie już od rana, zimnym, szarostalowym niebem. Piszę je, obserwując resztki śniegu na dachach oraz tu i ówdzie na ziemi. Blisko godziny szesnastej. Jestem jednak niepoprawnym optymistą. Jeszcze niedawno o tej godzinie było przecież ciemno lub ciemnawo.
Wkrótce znajdziemy się już w okolicach przedwiośnia. Proszę wytężać wzrok, by dostrzec, jak świat będzie się zmieniał na naszych oczach. Jak w darmowym teatrze przyrody na scenie pojawiać się będą coraz to nowi aktorzy. Jak rozkwitną kwiatostany leszczyny. Jak coraz śmielej swą piosenkę powtarzać będę kosy, umilając nam czas.
Niech tym razem nie umknie to naszej uwadze. Nawet tu, w mieście. Następna szansa na obserwowanie tego cudownego przebudzenia przyrody nastąpi dopiero za rok!