Najnowszy numer SUKCESU już dostępny 🌞 Sukces po poznańsku to najpopularniejszy magazyn lifestylowy o Poznaniu 🌞  

Organizator:

Zwiedzanie z kropelką rywalizacji

Podziel się

Kuba Zwoliński ma za sobą wiele ekstremalnych wyzwań. Ostatnie to wygranie z rzeką Yukon w Kanadzie. Opowiada o tym, jak ważna jest filozofia stawiania sobie małych wyzwań, że trenować można nawet w drodze do pracy, a pomaganie innym jest fajne… Nie straszne mu pustynie, śniegi, mróz i rwące rzeki!

ROZMAWIA: Juliusz Podolski

ZDJĘCIA: Archiwum prywatne

 

Niełatwo jest zacząć rozmowę z osobą uprawiającą sporty ekstremalne. Zazwyczaj sprowadza się to do banału. Zapytam Pana pytaniem z jednej z rozmów: po co tu jestem?

Kuba Zwoliński: Są tu dwie wersje opowieści. Pierwsza – potrzeba przygody, adrenaliny, ekstremalnych zdarzeń na trasie. A druga – wszystko zależy od punktu widzenia. Robiąc takie rzeczy już ponad 20 lat, przesuwa się punkt widzenia, co jest sportem ekstremalnym, a co normalnym spędzaniem czasu albo spacerem. Trzeba spojrzeć na problem z pewnej perspektywy: czy jest to coś, co robimy jednorazowo – mamy wtedy do czynienia z ekstremalnym wyczynem, czy jest to element przesunięcia granicy tego, co nazywamy normalnością. Dla mnie wytłumaczenie jest zupełnie nieekstremalne. Lubię spędzać czas na świeżym powietrzu, w pięknych miejscach, lubię aktywność. Jednocześnie półprofesjonalnie trenując, lubię poruszać się szybko i uwielbiam dodawać do tego element rywalizacji. Niekoniecznie na poziomie ultrasportowym, to znaczy, że nie samo zwycięstwo jest zasadniczym celem, tylko raczej jest to niestandardowy sposób zwiedzania pięknych miejsc z elementem rywalizacji. Chcę pokazać, że lata treningów i doświadczenia przydają się, a ja mogę to zrobić szybciej, mając przyjemność z miejsca, w którym jestem.

Często rozmawiam ze sportowcami na temat miejsc, w których rywalizują. Są to atrakcyjne destynacje. Kolarze przemierzają setki kilometrów przez piękne tereny i nic nie widzą. A Pan wręcz odwrotnie, obok sportu korzysta z pięknych okoliczności przyrody.

Tak, to jest dla mnie bardzo ważne. Nie jestem zawodowym sportowcem, ale, nie lubię tego określenia, jednak trzeba go użyć, biznesmenem, prowadzę firmy i to jest moja praca. Sport jest odskocznią. To, że mogę na zawodach przebyć dystans, który inni w tydzień, czy kilka tygodni, jest wypadkową tego, ile mam czasu, biorąc pod uwagę życie zawodowe i rodzinne.

 

Spieszy się Pan do pracy…

Trochę tak, a jednocześnie trenuję coraz mocniej, żeby być wysoko w rankingu, ale też by do ostatnich kilometrów i minut, godzin przed metą cieszyć się tym, gdzie jestem. Charakter sportu na to pozwala, bo tak długi wysiłek jest mniej intensywny. To nie jest tak, że biegniemy sprintem przez tydzień. W takich zawodach jak Yukon 1000 czy rajdy przygodowe, Adventure Racing, w których startuję z moim zespołem, jest czas na rywalizację, ale i na radość z tego, co nas otacza. Wschody, zachody słońca, na które normalnie nie chciałoby nam się wstawać, mamy na trasie. To są magiczne momenty, dla których warto żyć. Rywalizację potrafimy na chwilę odsunąć, żeby na 20 sekund się zatrzymać i nacieszyć unikalną przestrzenią.

Jaki był ten najcudowniejszy widok, który Pana zatrzymał?

Takich momentów są tysiące. Są to migawki i nie muszą być nimi widoki jak z pocztówki czy jak z idealnego Instagrama. Czasami są bardzo zwykłe, tworzy je połączenie sytuacji i naszych odczuć w danym momencie. Niekiedy się zatrzymujemy, a czasami chłoniemy je, jadąc na rowerze, biegnąc, płynąc kajakiem. Cieszę się, że przez lata nauczyłem się mieć przyjemność z tego, co robię.

Czy zatem droga jest celem?

Dążymy do mety, do zwycięstwa, ale każdy z tych etapów i sama droga są celem samym w sobie oraz formą nagrody. Jest cięższa, czasami boli, ale nadal jest nagrodą.

 

Na stronie Yukon 1000, gdzie przedstawiany jest Pan z Panem Maciejem Moskwą, są słowa: „Szansa pojawia się, gdy chęć zwycięstwa jest większa niż strach przed porażką”. Jak ją odczytywać?

To bardzo proste – wszystko, co robimy, jest kompromisem między zyskami a ryzykiem i bez względu na to, czy to jest biznes, czy inne działanie, czyli to, co możemy wygrać przy jednoczesnej możliwości porażki i związanego z tym ryzyka. Jest to zupełnie subiektywne i każdy z nas samodzielnie analizuje zdarzenie.

Czy nie jest to swoista definicja sportu ekstremalnego?

Sport ekstremalny ma zupełnie inny wymiar dla każdej osoby. Dla kogoś, kto nigdy tego nie robił, jazda rowerem może być ekstremalna, niebezpieczna. Z drugiej strony, jeśli ktoś jeździ całe życie na rowerze, to poruszanie się tyłem przez kilometr i z górki nie będzie żadnym problemem. Definicja aktywności ekstremalnej jest zatem pojemna i względna. Dla mnie sprowadza się do tego, by na każdym kroku analizować, czy wciąż ryzyko mamy pod kontrolą i czy ono jest na naszym poziomie. Robiąc naprawdę trudne rzeczy, musimy przeanalizować, jak bardzo chcemy tam być, jak duże jest zagrożenie. Jeśli chcemy bardzo i ryzyko jest do zaakceptowania, to wtedy może być dobrze. Startujemy i otwiera się szansa na osiągnięcie celu.

Największym wyzwaniem są nasze głowy. Przypomina mi się moja rozmowa z Krzysztofem Hołowczycem, który powiedział, że pomału jego głowa nie pozwala mu docisnąć pedału gazu, bo myśli: żona, dzieci, muszę wrócić...

Zgadzam się. Pamiętam bardzo dużą zmianę w podejściu do ryzyka, kiedy urodziły mi się bliźniaki. Nagle trójka dzieci, poczułem przesunięcie poziomu komfortu i akceptacji ryzyka. Zupełnie naturalne zjawisko, ale też płynne, bo poziom akceptacji ryzyka jest inny na różnym poziomie wytrenowania i doświadczenia. Nie zawsze to, co robiliśmy u szczytu kariery i w jakimś wieku, będziemy robić w innym momencie życia. Akceptując większe ryzyko, można sobie pozwolić na nieoczywiste skróty i na coś, co pozwoli zaoszczędzić czas, ale jest obarczone większym ryzykiem. Można spróbować iść drugim podejściem i wykorzystując doświadczenie, większą siłę, wydolność ruszyć bezpieczniejszą drogę, ale za to pewniejszą. Nie jest powiedziane, że tylko jedna z tych dróg jest drogą do wygranej. Każdy sport i kariera sportowca są nieprzerwanym pasmem kryzysów i radzeniem sobie z nimi. Mocny trening to kryzys, zawody to pasmo problemów, rozwiązywanie kryzysów, a większość z nich jest w naszej głowie i świadczą o tym działania, po które ludzie są zdolni sięgnąć, kiedy zmusza ich nieprzewidziana sytuacja.

 

Wytrenowanie jest istotne, ale bez poukładanej głowy o sukcesie nie można marzyć?

Tak, jeśli zaakceptujemy niedogodności, okazuje się, że różne rzeczy stają się dużo prostsze. Yukon był dobrym przykładem, gdzie głowa pełniła rolę istotną, by nie roztrząsać rano, że ruszając o 4, ubieramy się w mokre rzeczy. Mieliśmy jeden zestaw mokry i jeden suchy, który szybko i tak zrobi się mokry. Głowa musiała zaakceptować, że tak jest – ubieramy się, zaczynamy wiosłować i za 10 minut zrobi się ciepło. Należy odrzucić myśli przychodzące w namiocie, leżąc w suchym śpiworze o 3.30, że trzeba z tego śpiwora wyjść na zimno, ubrać się w mokre rzeczy i że jest to bez sensu. Ale z drugiej strony to jest tylko 10-15 minut. Wychodzimy, zakładamy rzeczy wilgotne i za chwilę będzie ciepło, a nawet jakbyśmy ubrali suche ciuchy, to i tak jak zaczniemy płynąć, ochlapiemy się, spocimy i przestaną być suche. Wyjdzie na to samo.

Yukon, ostatnia Pana impreza, był nie tylko wyzwaniem, ale miał podteksty. Jednym z nich była postać Zbyszka Magdziaka, o którym Pan opowiada, że to on Panu zaszczepił kajak. No i zbiórka na cele onkologiczne.

Uważam się za szczęściarza, bo mogłem wystartować w Yukonie, czy ścigać się na świecie. Skoro mogę, to chcę przy okazji pomóc tym, którzy nie mogą, z różnych powodów. Ważne, by wspierać tych, którzy toczą walkę każdego dnia i nie mogą z powodu choroby startować w takich miejscach jak my, mimo że bardzo by chcieli. Zwracamy uwagę nie tyle na nas, ale na to, że to jest dodatkowy cel. Na kajakach górskich pływam od dawna, ale dzięki Zbyszkowi i jego kajakowi zacząłem pływać po tak zwanej płaskiej wodzie i się nią cieszyć. Zbyszek był kwintesencją siły głowy. Bardzo go podziwiałem, jak był mocny i jak świetnie sobie radził, walcząc z chorobą, a Fundacja Cancer Fighters, którą wspieraliśmy przy okazji startu, tym się zajmuje. Pomagają ludziom, którzy walczą z chorobą i otaczają rodziny onkologiczne w trudnych chwilach. Tę fundację zasugerowała żona Zbyszka. Oprócz naszego startu i rywalizacji walczymy o każdą złotówkę w zbiórce, która nadal trwa.

1600 km, rzeka w Kanadzie, częściowo na Alasce, 10 dni na pokonanie jej, a 18 godzin można tylko płynąć. Zdobywacie 11. miejsce w generalce i 6. w kajakach. Ale chyba najważniejsze było to, że dostaliście się do tej imprezy, bo w tym roku było 5000 zgłoszeń.

Dostanie się do 30 załóg Yukona 1000 to niewątpliwy sukces. Zgłoszenia są dwuetapowe. W pierwszym aplikuje się, jak do pracy. Należy wysłać swoje sportowe CV, napisać list motywacyjny, dlaczego uważamy, że my powinniśmy wystartować, a po drugie jak widzimy swoje szanse na… przeżycie. Po pierwszej selekcji organizator przez miesiąc przeprowadza z wybranymi wideokonferencje, omawiając całe zawody, pyta o motywacje, w zasadzie o wszystko. Dopiero po tych interview wybrane zespoły otrzymują zaproszenie na zawody. Pierwszy raz zgłosiliśmy się i od razu zostaliśmy wybrani. Zadecydowało nasze doświadczenie zawodnicze i górskie, które sięga początków lat dwutysięcznych.

Czy w takich zawodach dla Pana i startujących najważniejszy jest końcowy sukces, czy może piękna idea Pierre de Coubertina, czyli uczestnictwo?

Myślę, że każdy ma swoje motywacje. Bardzo lubię sam start, ale uczestniczenie to tylko jeden element. To są zawody i mamy rywalizację... Do wszystkiego należy podchodzić małymi krokami. Planując z Maćkiem ten start, cieszyliśmy się drobnymi sukcesami. Biorąc pod uwagę zmiany w polityce zagranicznej Stanów, tym pierwszym było dotarcie na start, potem przebycie pierwszego etapu i na końcu dotarcie do mety. Myślę, że to jest klucz do sukcesów w takich zawodach.

Step by step bez myślenia o mecie?

Tak! Jeśli mamy przed sobą tydzień wiosłowania, to meta jest mniej istotna w pierwszych dniach. Musimy sobie wyzwanie podzielić na ogarnialne kawałki. To, jak małe, zależy znów od indywidualnych preferencji. Czasami mały kawałek to 500 metrów, a innym razem 5 kilometrów. Pomagają one objąć zadanie psychicznie. Startując, nie myślimy, że mamy przed sobą 1500 kilometrów. Naprawdę w Yukonie nie było 1600, wyszło nam 1550. Gdybyśmy od samego początku myśleli, że zostało nam jeszcze 1549, to byłoby ciężko. Kiedy cieszymy się z pierwszego kilometra i pozostałych dziewięciu do następnego punktu wyznaczonego przez nas, jest łatwiej. To są te małe sukcesy, a sam udział jest pierwszym krokiem. Fajnie, osiągnęliśmy go, super. Gdybyśmy z jakiegoś powodu musieli się wycofać, nadal możemy cieszyć się z osiągniętych celów, w tle mając żal, że nie dotarliśmy do mety. Małe sukcesy pomagają we wszystkim, bo zamiast się frustrować tym, że coś nie wyszło, to cieszymy się tym, co się udało. Ta filozofia bardzo mocno pomaga we wszystkich zawodach długodystansowych.

Startował Pan w różnych środowiskach, na pustyni, w Laponii na pontonie, na górskich rzekach. Który żywioł Panu jest najbliższy?

Kocham przyrodę, więc każdy z nich jest czymś ciekawym. Tak samo cieszę się przejazdem rowerem przez las pod Poznaniem, jak i biegiem przez pustynię. Nie trzeba daleko szukać, każde nowe miejsce to nowe doświadczenia. Pustynia lodowa zimą, przy minus 40, czy mglista pustynia Atakama przy plus 35 mają swój urok i można tam spędzić świetnie czas, oglądając niesamowite rzeczy.

Czy to, co Pana obecnie fascynuje, to rajdy przygodowe?

Adventure Racing jako dyscyplina i połączenie w niej różnych sportów jest absolutnym ukoronowaniem wszystkich moich aktywności. Nie jestem zawodowym sportowcem, nie jestem rowerzystą, ani nie jestem kajakarzem, nie jestem też biegaczem, nie jestem najlepszy w żadnej z tych dyscyplin, ale jestem w nich bardzo dobry i w Adventure Racing dzięki temu mogę osiągać dobre rezultaty, bo łącząc te sporty z nawigacją w terenie, z działaniami na linach czy w jaskiniach, okazuje się, że ta wszechstronność jest kluczem do sukcesu. Mam taki specyficzny sposób treningu wynikający z ograniczenia czasu: jadę do pracy rowerem, chodzę, gdzie mogę. To są takie banalne rzeczy, o których często zapominamy, a które robione konsekwentnie są jednym z lepszych treningów. W przyszłym roku na pewno jednym z największych wyzwań naszego teamu będzie start w Mistrzostwach Świata w Adventure Racing.

Link do zbiórki https://www.siepomaga.pl/yukon-1000-dla-cancer-fighters