Życie emerytki jest nie dla mnie
22 czerwca o godz. 17.00 w Teatrze Muzycznym nastąpi pożegnanie z tytułem „Zakonnica w przebraniu”. 200 spektakli zagrano przy pełnych widowniach, ale jak mówi Przemysław Kieliszewski, dyrektor teatru, czas na nowe spektakle. Rolę najstarszej zakonnicy gra aktorka, która nie wyobraża sobie, by siedzieć w domu i nic nie robić. 80 lat – to tylko cyferki i przecież nikt nie powiedział, kiedy trzeba skończyć występować. Iwona Kotzur mogłaby energią obdzielić kilka osób.

fot. Fotobueno
TEKST: Elżbieta Podolska
Spotykamy się u niej w domu. Na korytarzu i w pokojach mnóstwo książek o sztuce, języku polskim, teatrze, poezji. Gramofon i płyty winylowe z muzyką poważną. Od razu czuje się ducha artystki i widać jej zainteresowania. Powoli oprowadza po pokoju. To zdjęcie męża, a to portrety rodziców – wskazuje. Dalej jest też pokój niebieski, w którym jest m.in. kolekcja szkła.
– Lubię urządzać wnętrza – mówi. – Muszę się w nich dobrze czuć. Niektóre z tych książek dostałam jeszcze od taty dawno temu. Miałam niesamowitych rodziców. Artystów. Tato był skrzypkiem w operze. Zakładał Filharmonię Poznańską. Mama była śpiewaczką, tancerką, aktorką. Uczyła się we Francji. Kiedy przyjechała do Polski, nie miała żadnych problemów z językiem, płynnie mówiła i pisała bez błędów. Nasz dom był otwarty dla znajomych i przyjaciół. Przychodziło mnóstwo znanych ludzi. Siadali i rozmawiali, czasem koncertowali. Wtedy w oknach siedzieli sąsiedzi i słuchali. Któregoś razu, pamiętam, sąsiadka zaczepiła tatę, pytając, dlaczego jeden z uczestników spotkania wszedł na piec. Co tam się działo? A sprawa była prosta, wszedł, bo chciał mieć wyższy głos. Takie to robili sobie żarty.
Pani Iwona powoli snuje opowieść o swoim dzieciństwie pełnym sztuki, bo tato zbierał obrazy, szczególnie impresjonistów i ekspresjonistów, zabierał ją na wystawy. Brała udział w każdym koncercie w filharmonii, słuchała mamy w kolejnych spektaklach i koncertach.

fot. Dawid Stube
Jacy byli Pani rodzice?
Gdybym miała powiedzieć, jacy byli, to od razu przychodzi mi do głowy słowo „życzliwi”. Pamiętam, jak któregoś razu weszłam do kuchni, a mama coś gotowała. Pytam, co robi, a ona na to, że gotuje taki rosołek dla pani Jadzi, bo dowiedziała się, że jest w szpitalu. A ta pani Jadzia to była znajoma z ulicy. Mama jej kiedyś pomogła, bo miała protezę ręki i zaniosła jej zakupy. Spotykały się przelotnie, ale jak mama dowiedziała się, że jest chora, ugotowała rosół i poszła do szpitala.
Już wtedy była uznaną artystką, ale moi rodzice nigdy nie lekceważyli innych ludzi. Zawsze byli gotowi pomóc. Pierwsi mieli w okolicy telefon i nie było problemu, żeby sąsiedzi przychodzili i dzwonili za darmo. Mnie też nauczyli takiej sąsiedzkiej życzliwości. Ale muszę powiedzieć, że nasi sąsiedzi się odwdzięczali, bo kiedy wracałam ze szkoły i nikogo nie było w domu, to zaraz mnie któraś sąsiadka zgarniała do siebie i karmiła. Zawsze byłam zaopiekowana.
Mam uwielbienie do moich rodziców. Mimo że już jestem stara baba, to mi ich brakuje. Kiedy coś mi dolega, mam gorszy dzień, to czasami mówię: mamuńka, tatulku, pomóżcie mi. Oboje dostali mocno od życia. Ale to najważniejsze, że mam co wspominać. Wszystko im zawdzięczam. Nauczyli mnie także tego, że nie żyję sama na tym świecie. Dla siebie żyję? Nie. Z ludźmi i dla ludzi.
Pani Iwona nie rozstaje się z papierosem. Jak sama mówi, zaczęła palić na studiach na historii sztuki. Wszyscy studenci na przerwach palili, to i ona zaczęła i tak już zostało.
Na historii sztuki, a nie na aktorstwie?
Tato zaraził mnie miłością do sztuki i dlatego wybrałam takie studia. Byłam nimi zachwycona. W każdym semestrze wyjeżdżaliśmy grupą w inny region Polski i poznawaliśmy zabytki. Dlatego znam praktycznie całą Polskę od strony dzieł sztuki i zabytków. Studiowałam na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu.
To stąd ta kolekcja książek o sztuce?
Tak. Nadal kocham sztukę. Chodzę na wystawy, ale czasem jestem zdziwiona tym, co na nich widzę. Dla mnie to nie sztuka powiesić kilka kartonów na ścianach.
Dlaczego wobec tego nie została Pani przy historii sztuki?
Nie. Napisałam pracę magisterską, która według wykładowców nadawała się do druku, a potem na obronie zmieniono mi promotora. Zadawał mi takie pytania, że nie znałam odpowiedzi. Np. zapytał mnie, ile kolumn jest w Hagia Sophia. Dostałam trójkę i tak się wstydziłam iść z tym dyplomem do pracy, że postanowiłam zostawić historię sztuki i zainteresować się aktorstwem. Miałam je w krwi, występowałam od dziecka, więc było to naturalne.
Najpierw był Teatr Marcinek, ale tam nie było dla mnie etatu. Okazało się, że mogę przenieść się do teatru lalkowego w Toruniu. W Teatrze Baj Pomorski poznałam męża. Był wybitnym aktorem. Był nie tylko znakomitym lalkarzem, ale przygotowywał i grał monodramy. Bardzo się o mnie starał, zapraszał na obiady, na kawy, pokazywał Toruń, dbał o mnie. Zaimponował mi, zauroczył.

fot. Michał Kordula
Siedzimy, rozmawiamy i niespostrzeżenie mija czas. Nawet nie zauważyłyśmy, że to już dwie godziny. Popijamy herbatę żurawinową. Nie mogę oderwać się od opowieści Pani Iwony. Wciąga. Kiedy tylko pada pytanie o jakąś datę, a pani Iwona jej nie pamięta, otwiera szafkę, w której na półkach stoi kilkadziesiąt kalendarzy. Ustawione po kolei latami są skarbnicą wiedzy. Każda strona to jeden dzień i każdy dokładnie opisany. Spotkania, spektakle, premiery, recenzje, wydarzenia. Nic w tej kalendarzowej pamięci nie zginie. Swoisty pamiętnik. Idealny materiał do napisania biografii.
Ma Pani dwa dyplomy aktorskie.
Tak najpierw namówili mnie na zrobienie dyplomu lalkarskiego. W 1972 roku, a cztery lata później zdałam eksternistyczny egzamin aktorski. Mam dwa i teraz to się przydaje.
Była Pani aktorką w wielu polskich teatrach.
Trochę podróżowałam po Polsce. Był Teatr im. Wojciecha Bogusławskiego w Kaliszu, Teatr Śląski im. Stanisława Wyspiańskiego w Katowicach, Teatr im. Stefana Jaracza w Olsztynie, Teatr Dramatyczny w Elblągu (obecnie Teatr im. Aleksandra Sewruka), Lubuski Teatr im. Leona Kruczkowskiego w Zielonej Górze, Teatr Polski w Poznaniu, Teatr Strefa Ciszy w Poznaniu i w końcu Teatr Muzyczny w Poznaniu.
W Teatrze w Zielonej Górze dwa razy widzowie wybrali Panią najlepszą aktorką sezonu.
Tak. W 1997 i w 1998 roku otrzymałam statuetkę „Leona”. To była nagroda w plebiscycie na najpopularniejszą aktorkę teatru im. Kruczkowskiego w Zielonej Górze. Pracowało mi się tam wspaniale. Nadal mam kontakt z wieloma koleżankami i kolegami z tamtego teatru. Mnóstwo ciekawych ról, które były wyzwaniem aktorskim. Byłam tam 11 lat. I to był najlepszy teatr dla mnie. Uznanie, nagrody i rozwój.

fot. Michał Kordula
Wróciła jednak Pani po latach do Poznania.
Moja mamusia była już wiekowa i chciałam jej pomagać. Dostałam propozycję z Teatru Polskiego, w którym dyrektorem był Waldemar Matuszewski. Potem, kiedy go zwolnili, kolejna dyrekcja zwolniła zatrudnionych przez niego pracowników. Tak zostałam bez pracy i bez mieszkania. To był bardzo ciężki okres. Nie mam jednak w charakterze, żeby się poddawać. Mogłam zostać emerytką z najniższą krajową, ale ja nadal chciałam grać. Grałam panią Eulalię. Nadal grałam i pracowałam. I to mi dało życie, ponieważ nieźle płacili i miałam co miesiąc występ w telewizji.
W tym czasie pojawił się też Teatr Strefa Ciszy Adama Ziajskiego.
Tak. Szłam z mamą, kiedy zobaczyłam wiszący plakat. Jestem ciekawa wszystkiego, wszystko czytam. Było tam ogłoszenie, że poszukują osób po 60. roku życia, które umieją pływać. Miałam tyle lat i umiałam. Moja mama była mistrzynią pływacką, a ja jako młodziutka osoba też pływałam w klubie, ale miałam gorsze wyniki, byłam wicemistrzynią Okręgu Poznańskiego na 100 metrów stylem klasycznym. Musiałam zrezygnować z treningów przed maturą. Za dużo czasu zabierały. Ale wracając do Strefy Ciszy. Zgłosiłam się i zostałam przyjęta. Musiałam skoczyć do basenu i przepłynąć kawałek w spektaklu DNA. Tak się zaczęło, a potem zostałam z nimi na dłużej. To był niezwykły teatr i niezwykli ludzie. Wszystko robili sami. Aktor był cały czas widoczny dla publiczności, która wyrażała swoje zdanie i nieraz trzeba było improwizować. Świetny czas. Szkoda, że w Poznaniu nie znalazło się miejsce dla takiego teatru. Sama byłam w urzędzie walczyć o miejsce dla nich, kiedy zabrano i wyburzono baraki na Grunwaldzkiej. Nie udało się. To wielka strata dla miasta.
I potem nastał czas Teatru Muzycznego.
Wtedy jeszcze była operetka. Dyrektorem był Daniel Kustosik. Zgłosiłam się do niego i powiedziałam: panie dyrektorze, nie mogę żyć bez teatru. Okazało się jednak, że nie ma dla mnie pracy. Minął jakiś czas i zadzwonił. Był rok 2002. Zapytał, czy w 10 dni nie zrobiłabym roli horodniczyny w „Rewizorze” Gogola. Powiedziałam: „Spróbuję, panie dyrektorze”. Janka Gutnerówna, która dostała tę rolę, uległa wypadkowi i trzeba było ją szybko zastąpić. Tak się zaczęło i Teatr Muzyczny jest cały czas w moim życiu. Tak sobie razem idziemy przez lata, m.in. z rolą Jenta w musicalu „Skrzypek na dachu”.

fot. Fotobueno
„Zakonnica w przebraniu” schodzi z afisza, ale przecież nie jest to koniec współpracy Pani z Teatrem Muzycznym?
Nie. Myślałam, że będzie to koniec, ale dostałam propozycję następnej roli. To spektakl dla młodej widowi, który przyciąga do teatru tłumy. „Avenue Q” to połączenie gry aktorskiej i lalkarskiej. Dla mnie to idealna rola, bo z obu sztuk mam dyplomy i to mój powrót po latach do lalek. Cieszę się, bo jestem jeszcze potrzebna. Nie zamierzam siedzieć na kanapie, jestem nadal głodna gry i kolejnych spektakli. Zawsze mówię do siebie: „Babo, jak coś, nie narzekaj, bo masz fajnie”. Naprawdę, mam jeszcze wzięcie w teatrze, jeszcze czuję się potrzebna. Życie emerytki nie jest dla mnie.
Opowieść się nie kończy. Trwa. Mnóstwo historii na kolejne artykuły, na kolejne spotkania i godziny spędzone przy herbacie. Na drzwiach wisi Kot Sylwester z bajek Disneya. Żegnamy się. Wychodzę naładowana wiadomościami i energią. Wiem też jedno: dla Pani Iwony emerytura to obcy stan!
Pożegnanie z „Zakonnicą w przebraniu”
Autor – Glenn Slater
Muzyka – Alan Menken
Libretto – Cheri Steinkellner i Bill Steinkellner
Przekład – Jacek Mikołajczyk
Premiera: 1 października 2016
Czas trwania: 170 minut (z przerwą)
Od lat: 12
Musical na podstawie słynnego filmu „Zakonnica w przebraniu” z 1992 roku z Whoopi Goldberg w roli głównej. Barowa piosenkarka Deloris Van Cartier jest przypadkowym świadkiem morderstwa dokonanego przez jej kochanka. Ten postanawia ją zabić. W ramach pomocy oferowanej przez policję główna bohaterka zostaje wysłana do klasztoru. Przełożona znajduje dla niej miejsce w zakonnym chórze. Deloris w krótkim czasie zostaje dyrygentem i wprowadza do zespołu nowego ducha.

fot. Fotobueno
Autorem muzyki jest Alan Menken („Piękna i bestia”, „Sklepik z horrorami”, „Gazeciarze”), laureat nagrody Tony oraz zdobywca ośmiu statuetek Amerykańskiej Akademii Filmowej. Za „Zakonnicę w przebraniu” został nominowany pięciokrotnie do Tony Awards, w tym za najlepszy musical. Poznańską wersję wyreżyserował Jacek Mikołajczyk („Nine”, „Rodzina Addamsów”). Kierownikiem muzycznym spektaklu jest Piotr Deptuch („Jekyll & Hyde”, „Evita”, „Jesus Christ Superstar”), za choreografię i ruch sceniczny odpowiada Ewelina Adamska-Porczyk („Chłopi”, „Rodzina Addamsów”), scenografię zaprojektował Grzegorz Policiński („Nędznicy”, „Hair”), a kostiumy Ilona Binarsch („Producenci”, „Rodzina Addamsów”). Publiczność usłyszy przeboje odwołujące się do najlepszych wzorców muzyki tanecznej lat 70., przywołujące na myśl kultowy zespół BeeGees, solistki – Dianę Ross i Donnę Summer czy film „Gorączka sobotniej nocy”. Nie zabraknie takich hitów jak: „Weź mnie do nieba”, „Pokaż głos” czy „Szerzyć miłość czas”. Autorem polskiej wersji językowej jest Jacek Mikołajczyk. Premiera „Zakonnicy w przebraniu” odbyła się w 2009 roku w Londynie. Dwa lata później spektakl zadebiutował na Broadwayu. Poznańska realizacja jest polską prapremierą musicalu.
„Jeżeli coś nas porusza, to dlaczego mielibyśmy mówić o tym szeptem?”. Tak twierdzi jedna z zakonnic, bohaterek naszego musicalu i to właściwie jego motto. „Zakonnica w przebraniu” to spektakl także o tym, że nie trzeba bać się zmian, nawet jeżeli na pierwszy rzut oka wydają się rewolucyjne, a sam duch zmian jest równie inspirujący, co inny Duch, mający przecież podstawowe znaczenie dla zakonnic. W ogóle musical i Kościół mają ze sobą wiele wspólnego: i tu, i tu śpiewa się o miłości. Czasem, jak się okazuje, w gorących rytmach disco”.
Jacek Mikołajczyk, reżyser spektaklu