Witamy w LIPCU! Najnowszy numer SUKCESU jest już dostępny 🌞 zapraszamy do lektury e-wydania najpopularniejszego magazynu lifestylowego o Poznaniu 🌞  

Organizator:

Co wyzwanie, to sukces

03.10.2023 10:58:49

Podziel się

Hotel Boss w Miłosławiu, Centrum Rekreacyjno-Hotelowe Bagatelka, dziesiątki tysięcy zadowolonych gości rocznie, odważne realizacje i głowy pełne pomysłów. Rodzina Państwa Głowackich nie boi się żadnych wyzwań i doskonale wykorzystuje wszystkie okazje, które daje im los. – Bo nic w życiu nie dzieje się bez przyczyny – mówi z uśmiechem Anna Głowacka, właścicielka Grupy Boss. Goście mówią, że to właśnie ona jest dobrym duchem wszystkich miejsc, którymi zarządza, a cała rodzina działa jak zgrany team, robiąc rzeczy tak niesamowite, że można napisać o nich książkę.

ROZMAWIA: Anna Skoczek
ZDJĘCIA: Dorota Urbańska
[współpraca reklamowa]

 

Wjeżdżając na starówkę Miłosławia na umówione spotkanie w Hotelu Boss, nie muszę go specjalnie szukać. Parkując auto, od razu w oczy rzucił mi się skąpany w promieniach słońca ogródek. Kiedy przekraczam próg Hotelu, wita mnie bujny, pachnący świeżością bukiet żywych kwiatów i szeroko uśmiechnięta blondynka. Jeszcze nie wiedziała, że przyjechałam na wywiad, potraktowała mnie więc jak zwykłego gościa. I gdybym nim była, to już w tym momencie poczułabym się niezwykle…

Hotel, w którym mamy okazję porozmawiać, to dosłownie budynek z duszą i bardzo ciekawą historią.
Anna Głowacka:
Do czasu II wojny światowej w tym miejscu działał dom kolonialny, dziś powiedzielibyśmy supermarket. Później budynek przejęli Niemcy i otworzyli tu kino. Zresztą do dziś zachowały się jego elementy, takie jak okienko kasowe, a goście przy barze siedzą na oryginalnych, kinowych fotelach. To kino działało tu bardzo długo, bo ostatnie filmy wyświetlano w nim jeszcze w połowie lat osiemdziesiątych. Wówczas prawowici właściciele odzyskali kamienicę i postanowili stworzyć tu hotel na styl angielski.

Grzegorz Głowacki, współwłaściciel: Po półtora roku prowadzenia stwierdzili, że to jednak nie jest praca dla nich i zamknęli obiekt. W tym czasie z żoną prowadziliśmy bar.

Daria Głowacka: Pamiętam tę historię opowiadaną przez rodziców, jak któregoś dnia stali przed wejściem do swojego lokalu, a właściciele hotelu sami przyszli spytać się ich, czy nie chcieliby wziąć go w dzierżawę. Zostali z tą propozycją i jeszcze długo siedzieli na schodach baru, patrząc na hotel i zastanawiając się, czy dadzą radę. Był to 1993 rok, czyli trzydzieści lat temu.

Cofnijmy się w takim razie o te 30 lat. Co dziś powiedzieliby Państwo sobie, tym siedzącym na schodach baru, młodym ludziom…
AG:
Powiedzielibyśmy sobie, że przejęcie hotelu jest superdecyzją i że nie ma się czego bać. Hotel Boss, bo taką nazwę nadali mu jeszcze poprzedni właściciele, jest naszym drugim domem.

Decyzja była słuszna, ale oddali Państwo temu miejscu swoje życie.
AG:
Wiadomo, że cały czas wymaga to od nas oddania i poświęcenia. Właśnie dlatego, że jesteśmy tu na miejscu, żyjemy tu, jesteśmy zaangażowani, dziś to miejsce tak wygląda i po 30 latach nadal pięknie się rozwija. Nasi goście wracają do nas regularnie. Mamy takich, którzy przyjeżdżają do nas od 28 lat. Z nimi przyjeżdżają kolejni, ich znajomi lub partnerzy biznesowi.

GG: Żona nie chce zdradzać wszystkiego, ale muszę powiedzieć, że to właśnie ona jest dobrym duchem tego miejsca. Ci klienci, którzy trafiają do nas po raz pierwszy, często myślą, że to zwykły pracownik, a ona po prostu lubi pracę z ludźmi i oddaje temu miejscu całe serce. Zwraca uwagę na to, co klienci lubią jeść, gdzie lubią spać…

AG: I nigdy nie mówię, że to klienci, bo to są przecież goście (śmiech).

Nie lubi Pani nazywać ludzi, którzy Was odwiedzają, klientami?
AG:
W gastronomii, hotelarstwie i w sercu mamy zawsze gości.

GG: U nas dodatkowo traktujemy ich, jakby przyjeżdżali do nas do domu, jakby byli co najmniej naszymi dobrymi znajomymi.

AG: Zresztą z wieloma gośćmi po tylu latach utrzymujemy relacje przyjacielskie. Zapraszamy się nawet na rodzinne uroczystości. Często my mamy łatwiej, bo swoje imprezy organizujemy w swoich obiektach.

DG: Najczęściej na terenie naszego drugiego obiektu, czyli w Centrum Rekreacyjno-Hotelowym Bagatelka.

AG: Tamten obiekt również sam nas znalazł, tak jak ten hotel.

Jak to się stało?
AG:
Mieliśmy konie i musieliśmy opuścić dzierżawioną przez nas wcześniej stajnię. W tym samym czasie urząd gminy starał się sprzedać stare, rozpadające się budynki dosłownie kilometr stąd.

Czyli można powiedzieć, że nowe wyzwania dosłownie Państwa szukają!
AG:
Nic nie dzieje się bez przyczyny. Bar, Hotel, Centrum Rekreacyjno-Hotelowe. Wszystko dzieje się w odpowiednim momencie. I z tych wszystkich fajnych rzeczy staramy się robić jeszcze fajniejsze.

Państwa obiekty ciągle żyją, ciągle coś się w nich zmienia, powstaje coś nowego. Miejsce, w którym teraz siedzimy, to miejsce, w którym kiedyś rósł na przykład ogromny orzech…
AG:
Było tu patio, a teraz jest spora sala. Cały czas dbamy o to, żeby to wszystko, co się tu znajduje, nie było zniszczone, było ładne i odpowiadało potrzebom naszych gości. To wszystko jest możliwe dzięki temu, że mamy z gośćmi dobry kontakt, rozmawiamy z nimi, a oni sami nam mówią, czego potrzebują, czego im brakuje, co moglibyśmy udoskonalić.

GG: Są różne sytuacje. Na terenie Bagatelki najpierw powstała stajnia i wigwam, a później budynek z pokojami i  mniejszą salką, następnie  okazało się, że trzeba zbudować dużą salę, bo nasza córka wymarzyła sobie wesele i w 2012 roku powiedziała: „Tato, chciałabym mieć duże wesele, wybudujesz mi taką salę?”.

DG: To zbyt duże uproszczenie (śmiech). Już w trakcie studiów medycznych potrzebowałam w życiu kreatywnej odskoczni. Zajęłam się więc profesjonalną organizacją wesel i wymarzyła mi się nowoczesna stodoła z odkrytymi wiązarami. Siedzieliśmy z tatą u architekta, który powiedział nam, że nie ma takiej możliwości i to, co wymyśliłam, nie jest wykonalne. Powiedziałam, że nie ma takiej opcji.

Miała Pani wesele w swojej wymarzonej sali?
DG:
Zaprojektowałam tę salę razem z tatą. Jak już stworzyliśmy projekt, architekt go zaakceptował, to sala włącznie z załatwianiem dokumentacji powstała w rok. Sam proces budowy to było około 6 miesięcy.

Państwo są trochę szaleni!
DG:
Tak (śmiech). Ta duża sala, o której mówimy, jest ogromna i można w niej zorganizować imprezę na 300 osób. Dziś można ją podzielić i można robić w niej mniejsze wydarzenia, ale w związku z ogromnym zapotrzebowaniem na mniejsze spotkania, klimatyczne i przytulne, zbudowaliśmy kolejną salę, która na początku miała być ogólnodostępną restauracją… Nigdy nie została jednak otwarta z uwagi na to, że jej kalendarz weselny został wypełniony, zanim jeszcze budynek powstał. Ludzie wierzyli nam na słowo, że będzie pięknie. I tak było.

Ale z planów otwarcia restauracji na terenie Bagatelki nie zrezygnowaliście.
DG:
Teraz przebudowujemy starą stajnię, gdzie będzie sauna, siłownia, pokój dla dzieci, niewielka restauracja… Będzie to idealne miejsce do wypoczynku w duchu slow life. To doskonała propozycja dla rodzin, które chciałyby uciec choć na chwilę od miejskiego zgiełku i zrelaksować się w otoczeniu pięknego parku Kościelskich.

A gdzie w tym wszystkim czas na praktykę lekarską?
DG:
To wszystko, o czym Pani opowiadam, robię w międzyczasie. Moim głównym zajęciem w życiu jest medycyna. Jestem lekarzem, na co dzień pracuję w szpitalu. Nie jestem też jedynym lekarzem w rodzinie. Moja młodsza siostra, która również zajmuje się organizacją wesel, ale też pieczeniem ciast i robieniem artystycznych słodkości, jest weterynarzem.

Jak to?
Klaudia Głowacka-Olejniczak:
Zawsze lubiłam jeść słodycze, więc pieczenie ciast było dla mnie czymś naturalnym. Kiedy okazało się, że zasmakowały innym i jeszcze do tego znakomicie wyglądają, postanowiłam się już bardziej profesjonalnie zająć przygotowywaniem candy barów. Moje słodycze można zobaczyć na Instagramie na profilu _fajnababka_. Póki co ciężko jest pogodzić bycie mamą trójki dzieci, pieczenie ciast i bycie lekarzem weterynarii, ale nie chciałabym tego odpuszczać.

Ile osób rocznie przewija się przez Państwa obiekty?
AG:
To dziesiątki tysięcy.

Czyli o wiele więcej niż mieszkańców Miłosławia.
AG: W Miłosławiu mieszka 4 tysiące osób, ale jak widać, bywa tu o wiele, wiele więcej.

DG: Naszymi gośćmi są nie tylko Wielkopolanie, organizujemy wesela dla gości z całej Polski, ale mieliśmy już wesela międzynarodowe, gdzie goście musieli dojechać do nas z Anglii, Hiszpanii, Francji, Niemiec czy Włoch. Byliśmy zaszczyceni, że ludzie chcieli tu przyjechać z tak daleka. Było to możliwe dzięki rozbudowanej bazie noclegowej. To wszystko w pięknych okolicznościach przyrody.

GG: Mamy na terenie kucyki, osiołka i koziołki. Wcześniej mieliśmy króliki w zamknięciu, ale mamy podejrzenie, że ktoś pootwierał klatki i teraz króliki żyją na wolności. Pozostają na naszym terenie i są przesympatyczną atrakcją.

Czy mogłabym je zobaczyć?
GG: Zapraszamy na spacer po pięknym parku. Może uda się jakiegoś wypatrzeć?