Najnowszy numer SUKCESU już dostępny 🌞 Sukces po poznańsku to najpopularniejszy magazyn lifestylowy o Poznaniu 🌞  

Organizator:

Magiczny Romualdinio w białym kapeluszu

12.09.2022 10:58:49

Podziel się

Ten tekst miał nigdy nie powstać. Nawet do głowy mi nie przyszło, że będę go pisać, wygrzebując z pamięci anegdoty, strzępy rozmów i opowieści. Czas mija, a ja nadal nie potrafię myśleć, że był i już nie zadzwoni porozmawiać prawie w nocy. Nie przywita mnie słowami: „Dziecko, co tam słychać u Ciebie?”. A jak miał poważniejszą sprawę, zaczynał od: „Elizabeth, królowo…”. Romuald Grząślewicz, aktor, pisarz, poeta, konferansjer, tekściarz, gawędziarz, prezes Fundacji sceny na piętrze Tespis, a przede wszystkim wielki przyjaciel aktorów i artystów. Kochał ich tak bardzo, że to im poświęcał cały swój czas. Zszedł ze sceny na swoich warunkach. Niepokonany.

TEKST: Elżbieta Podolska
ZDJĘCIA: Sławomir Brandt

Nie będę pisała życiorysu, bo to można przeczytać wszędzie. To raczej urywki opowieści z pamięci zasłyszane przez ponad 30 lat naszej znajomości i przyjaźni. Nigdy nie odważyłam się powiedzieć do niego po imieniu, choć bruderszafty piliśmy przynajmniej kilka razy. Czasem w rozmowie z innymi nazywałam go Romualdinio, bo było to połączenie Romualda z najznakomitszym piłkarzem. Dlaczego? Poczytajcie…

Pierwsze spotkanie
Będąc młodą dziennikarką w „Gazecie Poznańskiej”, taką, co to się dopiero wszystkiego uczy, zajmuje się kulturą pod okiem prawdziwego tuza Zdzisława Beryta, nagle dostaje wiadomość: „Romuald Grząślewicz, szef Sceny na Piętrze, chce Cię poznać. Coś o Tobie słyszał i zaprasza do siebie na rozmowę”.

Do tej pory pamiętam ciarki na plecach. Romuald Grząślewicz – postać niemal mityczna. Scena na Piętrze – najbardziej elitarne miejsce, o jakim słyszałam. Nikt z ulicy nie mógł kupić biletów, rozchodziły się w systemie abonenckim, a i tak trzeba było o nie powalczyć. I nagle ja, nieopierzona dziennikarka, mająca na koncie zaledwie kilka rozmów z aktorami i trochę recenzji.

Spotkanie było bardzo miłe. Dostałam kawę z mocną wkładką i niewiele więcej pamiętam, bo po kawie śpię, a alkohol nie pomógł. Wiem tylko, że usłyszałam: „Dziecko, Ty przychodź do Sceny, pisz i rób rozmowy z tymi, którzy przyjeżdżają. Ja Ci we wszystkim pomogę, nikt Ci nie odmówi”.

Romualdinio nikt nie odmawiał, to fakt. Tak się zaczęło i tak zostało…

Sterty papierów
Był nie do opanowania. Wszędzie go było pełno. W biurze, w garderobie, na scenie, za sceną, w Poznaniu. Jego rozwiany biały włos widoczny był z daleka, kiedy spieszył się do banku albo na pocztę. Pan Romuald nie uznawał komputerów, internetu. Do samego końca wysyłał listy, kartki, transakcje załatwiał w banku przy okienku. Jego biurko to były pryzmy papierów. Brał coś do ręki i w magiczny sposób natychmiast to ginęło. Przeczesywaliśmy sterty w poszukiwaniu i… nie było tego dokumentu. Czarodziej po prostu.

Jak nikt inny pisał na maszynie. Taśmy sprowadzał teraz z Czech, bo u nas były już niedostępne. Używał korektora do poprawiania błędów. Jedynym urządzeniem, które zaakceptował po długich bojach, było... ksero. Aparat fotograficzny tylko analogowy i zdjęcia na papierze. Inne nie wchodziły w grę.

Rozumiał, że muszą być profile w mediach społecznościowych, strona internetowa, nawet w czasie pandemii nagrywał programy, które wrzucaliśmy do internetu, ale sam twierdził, że komputer jest mu niepotrzebny. Dopiero niedawno dał się namówić wnuczkowi i zabrał się za naukę posługiwania laptopem, ale tylko tak, żeby wiedzieć, niekoniecznie używać.

Projekty niemożliwe
Tak naprawdę był jak Tom Cruis w „Mission Impossible”. Wymyślał projekty, które inni od razu by odrzucili. On miał wytyczony cel i realizował go, pozyskując na to pieniądze. Potrafił namówić ludzi, zarazić swoją ideą. Przecież bez niego nie przyjeżdżałby w latach 90. ubiegłego wieku wielkie gwiazdy polskiego kina i estrady. Łatwiej byłoby wymienić, kogo nie było. Każdy był oczarowany podejściem Pana Romualda i opieką Piotra Żurowskiego. Każdy chciał wracać jeszcze raz i jeszcze raz.

Postanowił zrobić w Poznaniu konkurs dramaturgiczny na sztuki małoobsadowe, tak by zapewnić Scenie na Piętrze repertuar, i zrobił trzy edycje. Nagle wpadł na pomysł przygotowania konkursu i płyty z piosenkami o Poznaniu – i tak naprawdę to jedyna taka płyta o naszym mieście.

Aż trudno uwierzyć, że tylko dwa razy spektakle Fundacji sceny na piętrze Tespis odbywały się pod jego nieobecność. Oba razy był w szpitalu po operacji. Fundację też wymyślił, bo nie było pieniędzy, by odpowiednio uhonorować przyjeżdżających artystów, przygotowywać premiery.

Prawdziwy gospodarz
Zawsze stał w drzwiach teatru i witał widzów. Często zwracaliśmy mu uwagę, że jest zimno, stoi w samej marynarce – odpowiadał tylko, że artystom należy się szacunek za ich pracę, a widzom za to, że przychodzą. Znał ich wszystkich z imienia i nazwiska, rozmawiał o dzieciach, firmach, pozdrawiał żony, teściowe. Dla Pana Romualda to był punkt honoru, żeby znać. Kiedy przychodził ktoś nowy, to się chwalił, że zamiast podać mu rękę na powitanie, wyciągał bilety. Czy wiecie, że nawet potrafił powiedzieć, gdzie kto siedział i kiedy był, a kiedy nie mógł? Aktorzy też musieli być zaopiekowani od początku do końca. Hotele w pobliżu, taksówki, kawa, herbata i nie tylko.

Sam przygotowywał się do powitań jak prawdziwy aktor. Dobierał swoje stroje (biała, czerwona marynarka, szalik, kapelusz, wszystko dopasowane), sam je też prasował. Do tego zajęcia nie dopuszczał nikogo, bo jak mi opowiadał, to go odpręża, a poza tym ma zaufanie tylko do siebie, że nie będzie tam żadnej fałdki.

Pierwszy papieros
Obrazu dopełniał papieros, bo palił bardzo dużo. Nic nie pomagało. Nawet miał wymówkę, że któryś lekarz mu powiedział, że nie może już rzucić palenia, bo organizm przeżyłby szok. Pierwszego papierosa zapalił w wieku 10 lat. Na dzisiejszej Bukowskiej róg Kraszewskiego (Pan Romuald był z krwi i kości poznaniakiem kochającym wielką miłością to miasto) jego rodzice i dziadkowie mieli kamienicę, a w niej na parterze restaurację. Po wojnie jeszcze podobno przez chwilę też, do momentu, kiedy nie została zabrana. Na podwórku obok sąsiad miał mnóstwo dziwnych maszyn, w tym niewielką lokomotywkę. Któregoś razu z kolegą postanowili poczęstować się papierosami dziadka. Ukryli się w brzuchu lokomotywki, tylko lekko nie domykając drzwiczek. Jak przerażony był sąsiad, kiedy nagle zobaczył kłęby dymu wydobywające się z kotła! Poleciał do ojca Pana Romualda po pomoc. Otworzyli i… podobno to był potem bolesny pierwszy papieros.

Piłkarz czy aktor
Palenie nie przeszkadzało Panu Romualdowi w uprawianiu sportu. Jego pasją była piłka nożna i, jak sam opowiadał, był całkiem w tym niezły. Nawet otarł się o reprezentację Polski i gdyby nie kontuzje jedna za drugą i diagnoza lekarza, że trzeba przestać, to kto wie, może nigdy nie stanąłby na scenie. Do samego końca oglądał różne zawody sportowe i często dzwonił potem do mojego męża, by przedyskutować to, co działo się na boisku. Był bardzo dumny z tego, że w 2005 roku został odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski za wybitne zasługi dla rozwoju sportu!!! Za wkład w kulturę nie dostał!

Po zakończeniu kariery sportowej stanął na deskach kabaretu, potem grał w spektaklach, reżyserował wielkie widowiska, takie plenerowe na ponad 1000 uczestników. Jeździł po całej Polsce z przedstawieniami i koncertami estradowymi. I pisał… Mało kto wie, że był autorem piosenek, m.in. nagrodzonej na Festiwalu Piosenki Żołnierksiej w Kołobrzegu. Spod jego pióra wyszło też mnóstwo tekstów dla kabaretów. Wydał książkę „Chwasty polskie” napisaną trzynastozgłoskowcem. Scenariuszy nawet nie ma co próbować liczyć.

Lubił pisać, ale jednej książki, mimo namów, kuszenia i niemal zmuszania, nie chciał... swojej biografii.

To żadne kombatanctwo
Brał udział w wydarzeniach 1956 roku, ale nie chciał być kombatantem, nie zapisał się do żadnego stowarzyszenia, bo jak twierdził, miał 12 lat i nie był świadomy swoich decyzji. Ze śmiechem opowiadał, że poszedł 28 czerwca do toalety i przez okno zobaczył tłum ludzi idących ulicą Zwierzyniecką. Zawołał kolegę i pognali zobaczyć, co się dzieje. Szli w tłumie, słyszeli strzały, widzieli przewracany tramwaj. Powoli dowiadywali się, o co chodzi. Potem rodzice musieli wywieźć go z Poznania do ciotki, bo ktoś doniósł, że jest na zdjęciach i bezpieka go szuka.

– Kombatant nie! To był przypadek – mówił.

Zakochany w poezji
Kochał pisać poezje i czytać. Dzwonił do mnie w nocy, żeby przeczytać fragment wiersza, który znalazł, bo był idealny do jakiejś sytuacji. To poezja połączyła go z Barollem, bereńczykiem. Pan Romuald przychodził do nas do domu porozmawiać o Fundacji, planach albo po prostu na kawę. Pewnego razu postanowił nam przeczytać fragment „Chwastów polskich”, który właśnie napisał. Gdy zaczął czytać, przyszedł nasz pies, ogromny, włochaty (Pan Romuald nie przepadał za zwierzakami, miał alergię i się nie zaprzyjaźniał), usiadł naprzeciwko i zapatrzył się ogromnymi ślepiami w Pana Romualda. Nie ruszył się póki ten czytał. To był początek wielkiej miłości obu facetów. Dla Barolla zawsze były smakoszki i… poezja, a ten zasłuchany nie odchodził na krok, żeby nie uronić żadnej literki, zachwycony głosem i ruchem.

Każdy, kto znał Pana Romualda, Romualdinio ma swoje anegdoty, swoje wspomnienia, swoje urywki w pamięci. I dobrze, bo dzięki nim będzie zawsze: elegancki, z siwą czupryną, czerwoną różą, z uśmiechem…

Do zobaczenia!!!