Najnowszy numer SUKCESU już dostępny 🌞 Sukces po poznańsku to najpopularniejszy magazyn lifestylowy o Poznaniu 🌞  

Organizator:

Pułkownik od zadań specjalnych

15.11.2018 12:00:00

Podziel się

Żeby podjąć nowe wyzwanie z Międzyrzecza przeniósł się do stolicy Wielkopolski. Po wielu misjach i służbie w jednostkach liniowych, pułkownik Rafał Miernik tworzy teraz w Poznaniu i całym województwie 12 Wielkopolską Brygadę Obrony Terytorialnej – część piątej siły Wojska Polskiego. Na poznański batalion OT będzie trzeba poczekać jeszcze dwa lata. Nasi terytorialsi mają stacjonować na Ławicy. Na razie działają dwa bataliony – w Lesznie i Śremie, jednak mózg brygady, czyli sztab, mieści się właśnie w Poznaniu przy ulicy Dojazd.

ROZMAWIA: Anna Jasińska
ZDJĘCIA: Archiwum prywatne bohatera

O tym, że zawód żołnierza ma we krwi, wiedział od dziecka. Postawił na szkoły wojskowe. Najpierw judo i liceum wojskowe, później upragniona Wyższa Szkoła Oficerska we Wrocławiu. Nie musiał, ale sam zgłosił się na ochotnika do zasadniczej służby wojskowej. Fach poznał od podszewki. W treningu wielkopolskich terytorialsów, pułkownik wykorzystuje całe swoje doświadczenie. Wcześniej był szefem szkolenia Cyfrowej Brygady, czyli 17 Wielkopolskiej Brygady Zmechanizowanej w Międzyrzeczu. Dowodził batalionem w kraju i na misji w Iraku, Afganistanie oraz w trakcie dyżuru w ramach Grupy Bojowej Unii Europejskiej. Podczas IX zmiany Polskiego Kontyngentu Wojskowego w Afganistanie, dowodził zgrupowaniem bojowym Alfa oraz bazą w Ghazni. Gdy wyjeżdżał na jedną z trudnych misji, żonie powiedział, że jedzie na szkolenie.

Dowodzenie zgrupowaniem bojowym i bazą to ogromna odpowiedzialność. Kiedy przyszła decyzja o misjach zagranicznych?

To naturalna kolej rzeczy, że jako oficer w brygadzie, takiej jak 17WBZ w Międzyrzeczu, trzeba być przygotowanym na te wszystkie wyzwania. Pewnego dnia usłyszałem, że jest zadanie i że będę dowódcą swojej kompanii w Iraku (IV zmiana PKW). Później, po latach, dowodziłem 7 batalionem Strzelców Konnych Wielkopolskich w Wędrzynie. Tam musiałem przygotować jedno ze zgrupowań bojowych ALFA do udziału w IX misji w Afganistanie. To było bardzo skomplikowane i czasochłonne zadanie, bo my przecież musimy przygotowywać się na najgorsze.

Jak długo trwa przygotowanie żołnierza do misji?

Po pierwsze, to musi być żołnierz już wyszkolony. Taki, który ma pewne doświadczenie zawodowe. Świeżak na misję nie może jechać. Sam cykl przygotowań do wyjazdu trwa około roku. Trzeba przygotować się indywidualnie, ale później też dobrze zgrać się w zespole, bo tak będą działać żołnierze. Szkolimy się na poligonach i w ośrodkach specjalistycznych. Sprawdzamy wtedy na przykład odporność psychofizyczną żołnierza i wartość poszczególnych pododdziałów.

Wyjechał Pan jako młody dowódca. Co pan wtedy czuł? Był strach przed tym, co zdarzy się na miejscu i obawy o swoich ludzi?

Pewnie, że tak! Młodym dowódcą czułem się tak na prawdę w Iraku. To była moja pierwsza misja w życiu. Miałem szczęście, bo przejąłem kompanię bojową, którą dwie zmiany wcześniej dowodził płk Grzegorz Kaliciak. Oni byli doświadczeni po obronie ratusza w Karbali. Gdy okazało się później, że wyjeżdżamy do Afganistanu, większość z nas wiedziała, że będzie ciężko, tym bardziej, że szykowaliśmy się do zmiany letniej, a to zawsze większe wyzwanie, bo wtedy rebelianci są bardziej aktywni. Jeśli chodzi o Afganistan, byłbym cynikiem, gdybym powiedział, że jako żołnierz i po prostu człowiek, nie obawiałem się tego.

Trochę misji przytrafiło się w pana życiu, ale jak udało się przekonać rodzinę, by zgodziła się na taki wyjazd?

Zdradzę tajemnicę (śmiech), bo kiedy wyjeżdżałem do Iraku, dowódca zaplanował rekonesans. Lecieliśmy do Iraku przez Kuwejt. Ciężko to było utrzymać wtedy w tajemnicy, tym bardziej, że miałem rocznego syna, więc posunąłem do małego podstępu. Powiedziałem żonie, że wyjeżdżam do Kuwejtu na szkolenie z sojusznikami, żeby się nie martwiła. W sumie tak do końca nie kłamałem, ale wiedziałem, że za chwilę wywędrujemy do Iraku. Dopiero po powrocie przyznałem się do wszystkiego i zacząłem negocjacje na temat misji. Dla rodziny to jest zawsze bardzo trudna sprawa. My czujemy ten obowiązek służby i odpowiedzialności za drugiego żołnierza. Nie wyobrażałem sobie, że mógłbym ze swoimi ludźmi nie pojechać. To jest tak, że żołnierze na co dzień zgrywają się w swoich drużynach i kompaniach, więc jeśli nagle dostaną innego dowódcę, to zaburzy ich komfort. W przypadku Afganistanu, byłem już chyba w trzecim roku dowodzenia batalionem. Poinformowałem żonę, że jadę. Obawy były ogromne, bo media nie sprzyjały naszej obecności w Afganistanie, a doniesienia stamtąd mogły budzić obawy naszych rodzin. Do tego spodziewaliśmy się drugiego syna.

W bazie są jakieś momenty rozprężenia? Tam chyba nie da się poczuć całkowicie bezpiecznie, co jakiś czas włącza się alarm, żołnierze uczestniczą w patrolach poza bramą bazy. Zdarzały się chwile, gdy myślał Pan, że cało nie wyjdziecie?

Skupmy się na Afganistanie. Misje bojowe mają to do siebie, że bezpieczeństwo baz jest w większości zagrożone. Taka baza to kilkanaście kilometrów kwadratowych. Sam fakt, że jesteś zamknięty, nie możesz się swobodnie poruszać i wychodzić poza obszar bazy, już wywołuje pewien syndrom u żołnierzy. Druga rzecz, to ciągła presja i adrenalina. Zdarzały się ostrzały przeciwnika na bazę. To się działo w różnych momentach: raz w nocy, raz w środku dnia czy nad ranem. Nigdy nie można było tego przewidzieć. My oczywiście te zagrożenia odsuwaliśmy. W terenie też działaliśmy w oparciu o dalekie patrole, konwoje, pewne operacje polegające na wyszukiwaniu szczególnie niebezpiecznych przestępców, terrorystów, ale też ważnym aspektem była pomoc humanitarna. Budowaliśmy drogi, studnie, tamy i to wszystko przy asyście wojskowej – uzbrojeni po zęby.

Współdziałacie i pomagacie tamtejszej społeczności, ale jak to jest z zaufaniem. Nie obawialiście się, że oni was wydadzą, zdradzą, że zostaniecie uprowadzeni?

Jasne, to zaufanie musi mieć granice. Korzystamy z warsztatu dowódcy kontyngentu, baz, batalionów. Pomaga wywiad i kontrwywiad, prowadzimy też rozpoznanie. Te dobre kontakty z miejscową ludnością nie mogą być fikcją. Musimy mieć szczere i dobre intencje, ale pewnie, często zdarzało się, że stawaliśmy w obliczu bardzo niebezpiecznych dla nas działań, ale o tym nie mogę mówić.

Rebelianci do swoich pułapek wykorzystywali żywe cele, dzieci.

Mam to szczęście, że na mojej zmianie nie mieliśmy takich przypadków, ale wiem, że wtedy doniesienia z Afganistanu były różne. Dla nas dzieci były obiektem szczególnej troski, bo wielu z nas było rodzicami, były wśród nas też kobiety – żołnierze. Do dzieci podchodziliśmy z wrażliwością.

Dużo godzin spędziliście w schronach?

Na naszej zmianie mało, bo nasi żołnierze ze zgrupowania Alfa i Bravo, nadludzkim wysiłkiem, postarali się o to, żeby życie w bazie było niezakłócone. Podkreślali to też żołnierze z innych formacji i sojusznicy. Nasi chłopcy ograniczyli ostrzały artyleryjskie. W Alfie nikt wtedy nie zginął i nie został ranny w wyniku ostrzałów bazy. Odnieśliśmy tylko szkody w sprzęcie.

Liczycie się z tym, że możecie nie wrócić do kraju w takim samym składzie. Jak poradzić sobie ze stratą? Dziś dzielę pokój z kolegą, jutro widzę puste łóżko obok.

No, powiem pani szczerze, że to jest dziś jedno z najtrudniejszych pytań. Wyjeżdżając, faktycznie, każdy ma taką myśl, którą natychmiast odpycha, że to może być on. Do tego dochodzi obawa o innych, bo czujemy się odpowiedzialni za swoich kolegów. Podczas zmiany straciliśmy czterech naszych ludzi. W moim batalionie polegli saper – sierżant Szymon Sitarczuk, sierżant Paweł Poświat – kierowca rosomaka. W batalionie pułkownika Biedziaka: mł. chor. Jarosław Maćkowiak i sierż. Rafał Nowakowski. Ogromna strata i wielki ból, tym bardziej, że każdego z tych chłopców żegnaliśmy w bazie w Ghazni. Uczucie nie do opisania, kiedy tak po prostu tracimy kolegę albo gdy mamy rannych. Od razu po tym musimy wracać do wiru zadań, do tej codziennej służby. Mamy różne sposoby, by dojść do siebie – praca z psychologami, ale też rozmowy z kolegami, dowódcami. To jest trudne do wytłumaczenia wie pani… Tam jesteśmy zdani na siebie i zbytnie przedłużanie tego kryzysu emocjonalnego osłabia i stwarza zagrożenie dla reszty. To trudne, ale żałobę trzeba tam przeżyć w miarę szybko, chociaż zostaje na całe życie. Mimo, że ktoś nie odniesie ran fizycznych, to wracamy z misji okaleczeni. Po powrocie pamiętamy o poległych kolegach. 21 grudnia obchodzimy Dzień Weterana. Wtedy zginęło pięciu żołnierzy 20 Bartoszyckiej Brygady i to była wielka tragedia bezpośrednio przed wigilią. Teraz to data – symbol. Pamiętamy o rodzinach poległych. Rocznica śmierci każdego z kolegów to przeżycie. Ja osobiście bardzo to przeżyłem i noszę to w sobie.

Rodzina jest dodatkowym pomocnikiem w poukładaniu siebie czy jednak pozostawiacie w gronie żołnierskim?

Reakcje są różne. Wielu chłopaków do dziś boryka się z syndromem stresu pourazowego pola walki. Rodzina myślę, że pomaga, ale najpierw w nas musi nastąpić katharsis i trzeba się otworzyć na pomoc. Często żołnierz przetrzymuje to w sobie.

Teraz kolejna misja przed Panem, już nie poza granicami państwa, ale poza granicami województwa, w którym Pan służył, bo teraz dowodzi pan 12 Wlkp. BOT. Pierwsze przysięgi już się odbyły – Leszno i Śrem. Teraz czekamy na batalion w Poznaniu. Jest zadowolenie i duma po pierwszych szkoleniach?

Tak! Szczególnie cieszy mnie, że gdy odbywałem osobiste rozmowy z kandydatami, jestem zbudowany, jeśli chodzi o ich motywację. Przekrój ich profesji jest tak szeroki, że nie jestem w stanie wymienić. To są bardzo szczere osoby. Głównie chodzi o chęć służenia ojczyźnie i potrzebę przygotowania się do czegoś, co może nastąpić, bo dzięki temu będziemy w stanie obronić naszą małą ojczyznę. Za chwilę wejdziemy do Poznania i Dolaszewa. Dużo przed nami. W grudniu kolejna przysięga, a w styczniu planujemy uroczystą przysięgę na Placu Wolności w Poznaniu, dokładnie w rocznicę pierwszej przysięgi wojsk wielkopolskich 26 stycznia.

Podglądał pan, jak ćwiczą żołnierze?

Jasne! Jestem z nimi szczególnie w pierwszych dniach, gdy rusza nabór w poszczególnych batalionach na szkolenia 16 i 8-dniowe. Wizytuję też pętle taktyczne – to taki egzamin i certyfikacja po 16 dniach szkolenia. Wcześniej też się pojawiam. Moi podwładni wysyłają mi fotografie ze szkolenia. Siedzę sobie wygodnie w niedzielę w fotelu, ale mam łączność. Szkolenie jest bardzo atrakcyjne, wymagające i treściwe. Żołnierze po przysiędze mówili, że szkolenie było wymagające. Spodziewali się, że będzie ciężko, ale nie aż tak. W tym roku dołożyła się do tego pogoda. Pierwsza szesnastka w 12 brygadzie była chyba najgorętszą szesnastką w WOT, bo trafiliśmy na fale upałów. To było potrójnie trudne, bo nie odpuściliśmy im ani trochę. Teraz żołnierze szkolą się dalej. Z hejtem w sieci nie będę dyskutować, bo uważam, że odnosimy pierwsze sukcesy. Będziemy tę robotę robić dobrze i po wielkopolsku.