Długo czekaliśmy na taki rozkaz
27.09.2018 12:00:00
Przez dwa tygodnie walczyli z żywiołem pustoszącym Szwecję. Mierzyli się z pożarami lasów, ratowali dorobek życia ludzi. By wyruszyć na tę niebezpieczną misję potrzebowali tylko 4 godzin. Młodszy brygadier Tomasz Grelak, naczelnik wydziału operacyjnego oraz starszy kapitan Grzegorz Lewicz, zastępca naczelnika wydziału informatyki i łączności Komendy Wojewódzkiej KW Państwowej Straży Pożarnej w Poznaniu nie zawahali się ani minuty, chociaż niewiele czasu mieli na spotkanie i… pożegnanie z bliskimi.
ROZMAWIA: Elżbieta Podolska
ZDJĘCIA: Sławomir Brandt, archiwum KW PSP w Poznaniu
Co czuliście, kiedy padło hasło natychmiastowego wyjazdu?
Grzegorz Lewicz – odpowiedzialny za organizację zaplecza sztabu: Długo czekaliśmy na taki rozkaz, bo szkolimy się od 2009 roku, kiedy to powstały moduły organizacji tego rodzaju akcji gaśniczych. Chodzi nie tylko o umiejętności, ale też dysponowanie zasobami ludzkimi. Żebyśmy mogli wyjechać i pomagać, a jednocześnie nasi koledzy byli w stanie zapewnić bezpieczeństwo na miejscu.
Tomasz Grelak – dowódca wielkopolskiego modułu: Każdy reaguje inaczej. Ja, jako dowódca, musiałem myśleć nie tylko o sobie, ale też o innych, dlatego w pierwszej kolejności zawiadomiłem rodzinę. Potem nastąpiło uruchomienie całej procedury, która pozwoliła na to, by nam nic nie umknęło, czyli sprawy administracyjne, operacyjne. Trzeba pamiętać o odpowiedniej konfiguracji sprzętowej, dowódczej, dokumentacji, która jest potrzebna przy wyjeździe za granicę. Sporo rzeczy działo się jednocześnie. Pamiętam, że od momentu przyjścia dyspozycji, do momentu zbiórki w miejscu koncentracji, minęły 4 godziny. Przez te cztery godziny wszystko musiało być zorganizowane. I rzeczywiście, po tym czasie, będąc już na zbiórce i witając chłopaków, którzy zjeżdżali z całego województwa, właściwie byliśmy gotowi.
Cztery godziny do zbiórki to bardzo krótki czas.
GL: Bardzo, kiedy weźmiemy pod uwagę, że było też auto z załogą, które przyjechało z Ostrzeszowa. I nikt się nie spóźnił. Chłopaki mówili, że po telefonie, wpadli do domów, zabrali potrzebne rzeczy i w niecałe 15 minut byli gotowi. Przygotowując wszystkich na taką misję uczulaliśmy ich, co powinni wziąć ze sobą, o czym koniecznie muszą pamiętać. Muszą wziąć paszport, środki higieny, coś do spania, koszulki. Zrobiliśmy nawet listę, która składa się z trzydziestu paru pozycji. Wrzucają i odhaczają.
TG: To zaleta Państwowej Straży Pożarnej, że jesteśmy bardzo mobilni. Dodatkowo, Krajowy System Ratowniczo-Gaśniczy daje nam ogromną elastyczność. To dzięki zaangażowaniu nie tylko strażaków z Państwowej Straży Pożarnej, ale też z Ochotniczej Straży Pożarnej, jesteśmy w stanie z naszych struktur wyodrębnić pewne siły, które mogą natychmiast wyjechać w każdy zakątek Polski.
Przy takim tempie pakowanie musi być automatyczne, bo zostać potrzebny jest jeszcze czas na pożegnanie z rodziną.
GL: Z tym było dużo gorzej, bo była to godzina 12 w południe i żony były w pracy. Ja żony już nie widziałem, żegnałem się telefonicznie. Na szczęście dzień wcześniej przyszły do nas takie sygnały, że istnieje prawdopodobieństwo akcji. To nie były potwierdzone informacje, ale wiedzieliśmy, że Szwecja poprosiła o pomoc i wyrażenie zgody zostało w gestii rządu. Rano, przychodząc do pracy, nie wiedzieliśmy czy jedziemy. O rozkazie dowiedziałem się ok. południa. I zaczęliśmy szykować samochód na wyjazd, bo to było najważniejsze. Około godz. 14 byłem w domu. Wystarczyło pół godziny i mogłem wychodzić ze spakowaną torbą. Nawet miałem czas, by dwa razy sprawdzić czy wszystko jest.
Ćwiczycie takie scenariusze?
TG: Tak. Aczkolwiek takie nagłe alarmowanie relatywnie rzadko się zdarza. Jest to tylko jakiś ułamek naszych działań. Natomiast niezapowiedziane wyjazdy strażacy mają codziennie. Wyjazdy poza teren własnego powiatu czy województwa to wyższy poziom organizacyjny, bo trzeba pamiętać o przygotowaniu nie tylko strażaka, ale i sprzętu, na działanie przez kilka dni poza macierzystą jednostką. W tym wypadku dochodził jeszcze wyjazd zagraniczny, stąd zaangażowanie w działania Komendy Głównej Państwowej Straży Pożarnej.
A nie ma w tym wszystkim miejsca na zastanowienie, na odrobinę strachu, to jednak jest nietypowa akcja?
GL: To jest wpisane w nasze ryzyko zawodowe. Strażacy, jak mają gdzieś jechać, nie myślą, czy jest tam niebezpiecznie. Idziemy pod prąd – tam skąd ludzie uciekają. To jest dla nas normalne. Wtedy jest dodatkowa adrenalina, która daje kopa do działania.
Ale przecież nie wszystko jesteście w stanie przewidzieć. Pierwsze spotkanie z czołem pożaru w Szwecji było nieoczekiwane.
GL: Wtedy jest jeszcze większa adrenalina. Jadąc tam nie się myśleliśmy o tym, że ryzykujemy. Pewnie każdy z nas, kiedy już ochłonął, to dopuszczał gdzieś taką myśl. W głowie było tylko to, że możemy pomóc, że jesteśmy przydatni, że szkoliliśmy się i możemy pokazać, jak wiele umiemy. Udało nam się rzeczywiście dużo zrobić. Jadąc tam, mieliśmy informacje o około siedemdziesięciu pożarach. Mogłoby się to wydawać mało, ale jak się spojrzało na obszar objęty pożarem, to robiło wrażenie. Mieliśmy zatrzymać pożar większy od największego w Polsce. Gasiliśmy obszar, który miał 20 kilometrów kwadratowych. Walczyliśmy z ogromnym żywiołem niewielką ilością ludzi. I tu był problem, bo mimo przygotowania i szkolenia, brakowało rąk do pracy. Pracowaliśmy rotacyjnie. Wzięliśmy sobie olbrzymie zadanie na barki, ale wiedzieliśmy, że nasze siły są na tyle wydajne, że damy radę to udźwignąć.
Jak wyglądało rozpoznawanie sytuacji, bo na zdjęciach i w telewizji sytuacja wyglądała tragicznie.
TG: Jesteśmy tak zorganizowani, że w zasadzie już w momencie dojazdu, korzystaliśmy z wielu dostępnych źródeł, by zebrać jak najwięcej raportów i informacji na temat sytuacji w Szwecji. Schodząc z promu w Trelleborgu, mieliśmy już dosyć dobre rozpoznanie. Wiedzieliśmy o skali tragedii i trudnej sytuacji meteorologicznej. Wiedzieliśmy też, jakie siły zaangażowane są na miejscu. Byliśmy tam z grupą zachodniopomorską, która, po pierwszym spotkaniu sztabu w mieście Sveg, została skierowana do dwóch stref przylegających do tej miejscowości, natomiast ja razem z dowódcą z Warszawy, pojechaliśmy do miejscowości Laforsen, gdzie powstał regionalny sztab dla trzech stref pożarowych w sąsiedztwie miejscowości Karbole. Wspólnie podjęliśmy decyzję, że grupa z wielkopolski zostanie skierowana właśnie w ten rejon. Zrobiliśmy rozpoznanie z powietrza. Dostaliśmy przydzielony odcinek niedaleko tej miejscowości, który miał być ostatnią linią obrony. Nie mogliśmy dopuścić, by ogień przeniósł się poza tę linię, bo istniało bardzo duże prawdopodobieństwo, że domostwa w tej miejscowości mogłyby spłonąć. Ludzie byli ewakuowani, ale walczyliśmy o zachowanie dorobku ich życia.
GL: Taką akcję można porównać do działania skomplikowanej maszyny, w której wnętrzu działa wiele trybików. Każdy jest bardzo ważny, bo bez niego maszyna nie będzie mogła funkcjonować, albo będzie pracować źle. Tutaj też tak było: ludzie, samochody, porozumienie – najdrobniejsze rzeczy miały wielkie znaczenie. Tym bardziej, że działaliśmy w trudnych warunkach pogodowych i terytorialnych. Walczyliśmy z pożarami na terenach torfowych. Trzeba było bardzo uważać, żeby nie wpaść np. w dziurę i nie zwichnąć czy złamać nogi. Zagrożeniem były drzewa, które w każdej chwili mogły się przewrócić. Byliśmy na tyle ostrożni i świadomi zagrożeń, że nic nikomu się nie stało. Mamy świetnie wyszkolony zespół, który błyskawicznie potrafi rozwinąć magistralę wodną.
Broniliście bardzo dużego odcinka przed żywiołem.
TG: Tak. To było 7,5 kilometra. Duży. Moja grupa liczyła 65 osób. Teren do zabezpieczenia był dla takiej grupy ogromny i był to wielki wysiłek, by zbudować tak efektywną linię obrony, która pozwoli przygotować się w każdym miejscu na spotkanie z czołem pożaru. Wydaje mi się, że udało nam się tak wszystko zorganizować, że byliśmy do tego odpowiednio przygotowani. Zresztą mogliśmy dwukrotnie przetestować nasze przygotowanie, bo dwa razy front pożaru do nas dotarł. I wyszliśmy z tego spotkania obronną ręką.
Jaki sprzęt był zaangażowany w akcję?
TG: Moja grupa liczyła, jak wspomniałem, 65 osób, 20 samochodów. W tym były samochody ratowniczo-gaśnicze średnie z napędem terenowym, bardziej przygotowane do pracy blisko frontu pożaru i samochody tzw. ciężkie, których głównym zadaniem jest dostarczanie wody. Były także dwa pojazdy wężowe mogące budować magistralę wodną o średnicy 110 mm. Dodatkowo, mieliśmy jeszcze komponent logistyczny, żeby można było zbudować bazę operacji: namioty, kontenery sanitarne itp. I serce naszego systemu, czyli samochód dowodzenia i łączności.
65 osób wydaje się dużo, ale przecież to praca 24 godziny na dobę i każdy musi odpocząć. Jak sobie z tym radziliście?
TG: Jesteśmy organizacyjnie przygotowani, żeby pracować w trybie zmianowym. I tutaj też musieliśmy taki wprowadzić. Na początku zadanie było wymagające i w zasadzie wszystkie siły zostały rzucone do akcji, bo spodziewaliśmy się frontu pożaru na tym odcinku, który dostaliśmy pod swoją opiekę i to w czasie 24 godzin. Potem wprowadziłem 9-godzinny system pracy, a jak sytuacja się ustabilizowała, mieliśmy 12-godzinny.
Jak wygląda walka z czołem pożaru?
TG: Jak już powiedziałem, spotkaliśmy się z nim dwukrotnie. Pierwszy kontakt był bardzo dynamiczny. Nie spodziewaliśmy się, że dotrze on tak szybko i musieliśmy się przekonfigurować. Mieliśmy lotne zastępy, które skierowaliśmy w to miejsce. Do starcia z pożarem jest potrzebna bardzo duża ilość wody, stąd budowanie magistrali na całym odcinku walki z żywiołem. Bardzo ważna jest taktyka i zadbanie o właściwy poziom zabezpieczenia w środki ochrony indywidualnej strażaków. Za drugim razem był to już spokojny i przewidywalny kontakt i nie sprawił nam problemu. Jesteśmy szkoleni, by odpowiednio oceniać sytuację, wybierać taktykę działań, wiemy też, jak zadbać o bezpieczeństwo strażaków, tak by nic się nie stało. I rzeczywiście nikt nie odniósł żadnych obrażeń podczas akcji. To jest praca zespołowa. Wszystko musi działać odpowiednio.
Bardzo duża odpowiedzialność spoczywała na Panu: za ludzi, sprzęt, by pożar nie przedarł się przez strefę.
TG: Jechaliśmy tam, by pomóc Szwedom. Kiedy dojechaliśmy, przywitały nas transparenty i to było bardzo miłe i zaskakujące. Zresztą całe zadanie to była ogromna odpowiedzialność. Wiedziałem, że gdyby pożar przedostał się przez linię obrony, to pozostawało nam spakować się i wracać do domu. Zawiedlibyśmy na całej linii. Cieszę się, że sprostaliśmy zadaniu.
To było ogromne przedsięwzięcie, bo przecież dotyczyło nie tylko strażaków, którzy pojechali walczyć z żywiołem.
TG: Podziękowania należą się nie tylko uczestnikom akcji, ale też tym wszystkim, którzy zostali na miejscu, wzięli dodatkowe służby, tak by wszystko działało bez zarzutu. I to się udało.