Emocje muszą być ciągle
16.05.2022 17:43:21
Kibic najczęściej kojarzy nam się z kimś, kto idzie na mecz swojego klubu, trochę orientuje się w jego historii, bieżących wydarzeniach. Sławkowi Rajczakowi to nie wystarcza. Niesamowity człowiek, który jest kibicem sportu, oczywiście ma swoje drużyny i zawodników, dla których zdziera gardło, ale najważniejsze są emocje, które nabrzmiewają przez cały czas. Bo kiedy nie jest na meczu, to wszystko, co go pasjonuje, zamyka w statystycznych wyliczeniach. Pracuje także nad historią poznańskiego sportu żużlowego, którą chciałby przenieść na karty książki.
ROZMAWIA: Juliusz Podolski
ZDJĘCIE: Sławomir Brandt
Twoje zainteresowanie sportem to czasy, kiedy jako dziecko jeździłeś m.in. ze swoim tatą na Tor Poznań. Tato jeździł karetką, a Ty podziwiałeś przejeżdżające z hukiem samochody i motocykle.
Myślę, że sport, ekscytacja, fakt, że na torze cały czas coś się dzieje nieprzewidywalnego – pobudziły moją chęć uczestniczenia w tych spektaklach. To nie był tylko Tor Poznań. Z tatą chodziliśmy także na koszykówkę do Areny i piłkę nożną na ul. Bułgarską, bo najważniejsze były emocje. A co do Toru, to najpierw rzeczywiście jeździłem z tatą, a potem już we własnej paczce spod „Bałtyku” „ogórem”, który w sobotę i w niedzielę był podstawiany przez MPK. Na pierwszych wyścigach byłem z tatą jak miałem 5 lat i właściwie pamiętam to jak przez mgłę. Podobnie z żużlem. Wiem, że po raz pierwszy byłem na zawodach o Puchar Targów. W pamięci zostały jedynie motory, kurz, brud i zapach spalin. Dzięki temu, że mój tata pracował jakiś czas jako kierowca karetki pogotowia, mogłem uczestniczyć w wydarzeniach sportowych „od środka”.
To znaczy, że tato też był kibicem sportowym?
Tak, był prawdziwym poznańskim kibolem, który wciągnął mnie w to bez reszty.
W Waszym przypadku najważniejsze było być na imprezie na żywo.
Kiedyś wyjście na mecz było odskocznią. W telewizji nie było tylu transmisji co dzisiaj. Jak w weekend był jeden mecz piłkarski, to był sukces. Co gorsze, najczęściej pokazywane były zespoły spoza Poznania. Imprezy odbywały się w sobotę i niedzielę, czasami piłkarskie w środę. Wtedy tata szybko wracał z pracy, mama miała przygotowany obiad i wraz ze znajomymi taty z pracy czy sąsiadami ruszaliśmy na mecz. Bywało, że jechaliśmy z kuzynem samochodem. Najbardziej te grupowe wyjścia pamiętam z kosza w Arenie. Trzeba było być godzinę wcześniej w sali, żeby zająć dobre miejsce. Rezerwowało się wtedy 8–10 siedzeń dla wujka, kuzyna czy znajomych. Kurtki zamiast w szatni były porozkładane na siedzeniach. Starsi szli na papierosa do holu, a dzieci pilnowały miejsc. Nie było takich opraw jak dzisiaj, nieliczni mieli jakiś szalik zrobiony przez babcię na drutach, ale był niesamowity doping i wrzawa.
A sporty motorowe?
Motorowe sporty mocniej zaczęły mnie interesować, kiedy zrozumiałem zasady. Miałem wtedy 14–15 lat. Był to okres, kiedy żużel w Poznaniu słabo się przebijał. Liga ruszyła dopiero w 1991 roku. Wtedy na 100 procent przerzuciłem się z piłki nożnej na żużel. Żeby było śmieszniej, mam prawo jazdy, ale nie na motocykl.
Dlaczego pokochałeś czarny sport?
Uwolnił się wtedy rynek gazet. Powstał Tygodnik Żużlowy i inne periodyki dotyczące tego sportu. Fascynowały mnie nie tylko teksty, ale i zdjęcia. Pojawiali się w lidze zagraniczni zawodnicy w kolorowych kewlarach i na motocyklach pokrytych reklamami. Nasi zawodnicy mieli jednobarwne stroje. Co dalej? Gwiazdy światowego speedweya na wyciągnięcie ręki i to, że jest to sport, który siedząc na trybunach można ogarnąć w całości. Widać wszystko jak na dłoni: sukcesy, porażki, upadki. Sześćdziesiąt kilka sekund i kolejny bieg, nowe emocje! A do tego hałas, kurz, prędkość, zapach spalin… Niepowtarzalny klimat.
Jesteś kibicem nie tylko na zawodach. Można powiedzieć, że jesteś „zawodowcem”, bo tworzysz statystyki, zbierasz pamiątki, masz olbrzymią, wręcz encyklopedyczną wiedzę.
Zbieram to, co się da. Porządkuję to w segregatorach, a teraz to wszystko jeszcze dodatkowo wprowadzam do komputera, wykorzystując Excela, ale także swoje programiki do segregowania danych. Fajne jest także to, że do każdego wydarzenia można dołączać zdjęcia. To ułatwia szybkie kojarzenie wydarzeń.
Wiem też, ze ważna dla Ciebie jest cała otoczka wydarzenia sportowego.
Nie wchodzę na stadion na minutę przed meczem nawet kiedy mam karnet. Lubię być godzinę wcześniej. Muszę widzieć, jak wychodzą piłkarze, koszykarze czy żużlowcy na obchód toru i rozgrzewkę. Kto jest, a kogo nie ma, kto zastąpi nieobecnych, jaką taktykę przygotował trener. Obserwuję, kto jak się rozgrzewa. Po meczu nie uciekam ze stadionu, chyba że jest bardzo zimno. Lubię podejść do parku maszyn, może wpuszczą, może nie. Czasami zdarzy się, że ochrona przymyka oko. Zawsze się kogoś spotka. Nie tylko gwiazdy. Są tacy, którzy czekają, by ktoś z nimi pogadał. Z piłkarzami jest trudniej, bo nowe stadiony odcinają kibica od zawodników. Kiedyś było łatwiej, bo boisko treningowe było zaraz przy stadionie. Często obserwowało się zawodników, czasami podało piłkę, a niekiedy na trening wchodziło przez dziurę w płocie. Na mecz można było wejść też za darmo, bo jak dorosły kupił bilet, to mógł wprowadzić dzieciaka. Wtedy pod kasami czekaliśmy z kolegami na okazję.
Jakie imprezy pamiętasz z tych wielkich, w których uczestniczyłeś jako kibic w Poznaniu?
Na zawsze utkwił mi mecz koszykówki, a szczególnie końcówka Lecha ze Stroitielem/Budiwielnikiem Kijów. Ostatni rzut Tomka Szafrańskiego, który dał Lechowi awans do grupowej fazy Ligi Mistrzów jako pierwszemu polskiemu klubowi. Pamiętam też mecz z ZSRR w Arenie z gwiazdami: Wołkow, Chomiczius, Kurtinajtis, Sabonis. Wtedy pierwszy raz na żywo zobaczyłem wsad do kosza tyłem Aleksandra Wołkowa. Jeśli chodzi o żużel, to finał Mistrzostw Świata Par w Poznaniu, który niespodziewanie został nam przyznany dzięki zaangażowaniu nieżyjącego już sędziego żużlowego Pana Kaczmarka. Stadion na Olimpii był pełen, chyba do dzisiaj taka frekwencja się nie powtórzyła. Zawody w naszym wydaniu wypadły jak wypadły, ale emocje sięgały zenitu.
Można Cię tez spotkać na meczach hokeja na lodzie.
Tak, lubię jak jest wolny termin wpaść na hokej. Dla mnie najgorsze jest to, że kibicując tylu drużynom, lubiąc tyle dyscyplin sportu, trudno w weekend stworzyć sensowny harmonogram. Często mecze się nakładają, albo są tak blisko godzinowo, że trudno dojechać z jednego końca miasta na drugi. Staram się jednak być wszędzie tam, gdzie powinienem być.
Sportowcy, którzy Cię fascynują?
Z żużlowców na pewno kiedyś Hans Nielsen, a obecnie Janusz Kołodziej. Od dziecka duński zawodnik to była dla mnie wielka gwiazda. Jak przyjeżdżał Profesor z Oxfordu to marzyłem, żeby zrobić sobie z nim zdjęcie. To było prawdziwe wyzwanie, ale mnie się udało! W 1995 roku u nas w Poznaniu na Turnieju EB Seedway Cup byłem w ekipie, która prowadziła prace remontowo-porządkowe na torze. Mieliśmy plakietki pozwalające przebywać w parku maszyn. Kolega zrobił mi zdjęcie z mistrzem, kiedy wychodził z szatni ubrany w kewlar. Lubiłem bardzo Leigh Adamsa, bo był to prawdziwy dżentelmen na torze i bardzo dobrze punktujący zawodnik. Pasjonuje mnie też Moto GP i tu mam swojego faworyta – Marca Marqueza. Wcześniej był to Valentino Rossi, a z Formuły 1 kibicowałem Schumacherowi. Z piłkarzy i koszykarzy właściwie nie mam idola, bo to sporty drużynowe i kibicuję całej drużynie.
Twoje sportowe pamiątki to…
Głównie zdjęcia, autografy, bilety, bo one dokumentują to, że byłem na meczu, programy żużlowe. To także roczniki gazet, od Przeglądu Sportowego po Tygodnik Żużlowy. Kiedy pojemność mieszkania stała się zagrożona przez moje zbiory, nawet strych ich nie mieścił, z gazet pozostawiłem Tygodnik Żużlowy, a z pozostałych zrobiłem wycinki znajdujące się w segregatorach.
Otworzyłeś swego czasu profil na FB o poznańskim żużlu, który przekazałeś w inne ręce, ale cały czas pracujesz nad książką.
Wydanie książki rzetelnej i kompletnej to mrówcza i benedyktyńska praca, którą cały czas realizuję. Zebrałem już dużo faktów, zdjęć, ale cały czas jeszcze jest jakaś część do uzupełnienia. Nie wszystko można bowiem odszukać w sieci. Myślę, że przyjdzie taki czas, kiedy siądę w domowych pieleszach i napiszę ją, by potem znaleźć sponsora na jej wydanie.
W ostatnim czasie nie jesteś już tylko kibicem...
Tak przyszedł czas, kiedy widząc siebie w lustrze i mając zadyszkę przy wchodzeniu po schodach stwierdziłem, że trzeba się za siebie zabrać. Zacząłem od intensywnych marszów na coraz dłuższych dystansach, potem przesiadłem się na stacjonarny rower w domu, a teraz, już na dwóch kołach, jeżdżę po kilkanaście kilometrów dziennie. W weekendy zdarza się, że nawet przejadę jednego dnia aż 45 km! Znacznie lepiej się czuję, zrzuciłem sporą część zbędnej wagi, a moje kolana i kręgosłup są mi wdzięczne.
Ale nie byłbyś sobą, gdybyś nie pomyślał o starcie w zawodach rowerowych! No i czy treningi ujmujesz w statystykach?
Masz rację, trening opracowuję statystycznie! A co do startu, kiełkuje taka myśl. Przecież jeśli są zawody na dystansie 20 km, to jeżdżąc 45 km chyba dam radę. Do mety dojadę, a może i coś więcej się uda…