Gimelą przez Ukrainę
15.07.2022 10:57:45
Jako kilkulatek, za 200 ówczesnych złotych, mył swoim kuzynom polskie WSKi, którymi tamci jeździli na dyskoteki. Kiedy miał sześć lat, sam postanowił spróbować. Z dumą wspomina pierwszą jazdę na motorynce taty, który zostawił ją opartą o murek, gdy pojechali razem do fryzjera. Później miłość do dwóch kółek była tak wielka, że którejś mroźnej zimy wprowadził motorower do swojego pokoju na 11 piętrze. O tym, jak z poznańskiego wieżowca trafił do Ukrainy i jak pomaganie wciągnęło go bez reszty, opowiada Marcin Baranek.
ROZMAWIA: Karolina Michalak
ZDJĘCIA: Sławomir Brandt
Kim jest Marcin Baranek?
Marcin Baranek: Pracownikiem złomu. Normalnym człowiekiem, który w wolnych chwilach pomaga potrzebującym i niczym kurier dostarcza paczki.
Skąd czerpiesz energię do działania?
Z moich motocykli i z moich samochodów.
Czyli gdyby nie twoje zamiłowanie do dwóch i czterech oldschoolowych kółek, nie byłbyś tym kim jesteś?
Dokładnie. Siedziałbym pewnie w domu, oglądał telewizję popijając piwo, a w weekend wyjeżdżał z rodziną na działkę. Od momentu, kiedy kupiłem motocykl z koszem, nasze życie się zmieniło. Motocykl stał się bodźcem, który wyzwala chęci działania. Stał się także takim łamaczem lodów. Na jego widok dzieci wyciągają ręce i machają, ich rodzice zatrzymują nas
i pytają w imieniu dziecka, czy mogą wsiąść i zrobić zdjęcie, starsze panie uśmiechają się, zaczepiają i wspominają historie z młodości. Powiedz, do ilu motocyklistów podchodzi seniorka i opowiada o swoich przygodach z motorem? A na widok mojego kosza powracają wspomnienia. Mam wrażenie, że łączy ludzi. Oczywiście motocykl nie załatwi wszystkiego. Trzeba być otwartym i chcieć z rozmawiać. Ja mam tę łatwość i umiejętność nawiązywania kontaktu i sprawdza mi się ona przy podróżach w głąb Ukrainy.
Podasz jakiś przykład?
Gimela wygląda jak wygląda (uśmiech). Ma oryginalny rdzawo-pomarańczowy kolor, mnóstwo naklejek i wiele niejednoznacznych dodatków. Ona sama jest już punktem zaczepienia. Pamiętajmy, że celnik czy żołnierz to też ludzie. Każdy ma swoje zainteresowania, jest ciekawy świata. Gdy tylko widzą Gimelę, od razu pojawiają się pytania, uśmiechy i taki grymas niedowierzania, że to jedzie. Moja szczerość i otwartość pozwalają mi przekraczać wiele barier, przełamywać skrępowanie i obustronny strach. Być może dlatego już teraz mogę stwierdzić, że tam, kilkaset kilometrów w głąb Ukrainy, mam nową rodzinę.
To skoro już przywołałeś Gimelę, to opowiedz o niej.
Gimela to samochód, który został zakupiony i przerobiony na potrzeby Stowarzyszenia Poznańskie Zaprzęgi. Docelowo miał służyć do przewożenia motocykli i przy okazji być wykorzystywany podczas wakacji rodzinnych. Potrzebowałem samochodu, do którego zapakuję całą rodzinę, czyli takiego jakby busa z podwójną kabiną. Do tego paka, na której będę mógł postawić motocykl i zaczepić kemping. Kupiłem zatem auto, które na niemieckiej autostradzie rozwoziło znaki drogowe. Samochód w tej chwili znacznie różni się od oryginału. Usunąłem z niego pakę, zmieniłem nadkola wykorzystując do tego elementy koparki. Jestem fanem Mad Maxa i tamtego postapokaliptycznego klimatu, dlatego między innymi postanowiłem zetrzeć lakier. Gimela ma 21 lat i przejechanych prawie 600 000 km. Wiem, że na pewno zostanie w Ukrainie.
Dlaczego?
Przejechane kilometry sprawiają, że najpewniej nie przejdzie już kolejnego przeglądu.
W Ukrainie mają trochę inne normy, mają też teraz zupełnie inne problemy niż sprawność techniczna pojazdów, a samochody, zwłaszcza busy, są im teraz bardzo potrzebne. Obiecałam poza tym ten samochód jednemu zaprzyjaźnionemu blacharzowi, któremu dostarczamy narzędzia potrzebne do pracy.
Jak to się stało, że z Gimelą dotarliście w głąb Ukrainy?
Od momentu wybuchu wojny, z każdą nową informacją narastała we mnie coraz większa złość i jednocześnie potrzeba niesienia pomocy. Napaść na Ukrainę miała miejsce w czwartek. W piątek rano jadąc do pracy już wiedziałem, że to się tak szybko nie skończy i trzeba jechać ewakuować ludzi. Media dostarczały informacji o uciekających Ukraińcach i wojskach rosyjskich przemieszczających się w głąb kraju. To było jasne, że trzeba ruszyć z pomocą. Jeszcze będąc w pracy skontaktowałem się z żoną i zapytałem, czy przygarnęlibyśmy jakiś ludzi. Zgodziła się bez wahania. Chwilę później napisałam do swoich chłopaków ze Stowarzyszenia, że ruszam na granicę po ludzi. Jeden z kolegów zaproponował, żeby nie robić pustych przebiegów i od razu jechać z towarem, który tam na granicy będzie potrzebny. Zorganizował zbiórkę na Facebooku i od godziny 17.00 do 22.00 uzbieraliśmy dwa pełne samochody. Jeszcze w piątek wyruszyliśmy do Medyki. Nie powiem, że było łatwo. W pierwszych dniach napaści nie działała żadna zorganizowana instytucjonalna pomoc, nie było żadnych procedur czy szkoleń. Każdy łapał się czego mógł i pomagał jak mógł. Osoby będące tam na miejscu, przejmujące ludzi i odbierające towary, sceptycznie podeszły do nas i przywiezionego przez nas towaru. W sumie to im się nawet nie dziwię. Rosły facet z dredami i Gimela (uśmiech). Ale w momencie kiedy pokazaliśmy, co mamy na pace, jak zostały zapakowane, posegregowane i opisane produkty, byli pod wielkim wrażeniem, że tak profesjonalnie można podejść do pomocy potrzebującym i wzięli wszystko, co przywieźliśmy.
Kiedy zadzwoniłam do Ciebie pierwszy raz, by zaprosić Cię na rozmowę, odpowiedziałeś,
że chętnie, ale dopiero po Twoim powrocie z Ukrainy. Wspomniałeś wtedy mimochodem,
że jesteś ciekawy, czego ten wyjazd Cię nauczy o sobie. Mówiąc to, co miałeś na myśli?
Z każdym wyjazdem dowiaduję się czegoś nowego o sobie. Kiedy jechałem pierwszy raz, wojna była dla mnie wielką niewiadomą. Nigdy nie byłem w wojsku, nigdy wojna nie była tak blisko mnie i pod tym względem było to dla mnie abstrakcyjne pojęcie. Nie wiedziałem, czy nie spanikuję i nie zacznę się bać. Wiedziałem, że muszę coś zrobić i muszę pomóc, i to poczucie mnie determinowało, ale jednocześnie miałem świadomość, że może przyjść strach.
Czego się obawiałeś?
Czy będę się bał wojny. Obawiałem się reakcji ludzi, kontaktu z żołnierzami, z celnikami,
ze strażą graniczną, czy przypadkiem nie poddam się i nie wycofam się po przekroczeniu granicy.
Czy słusznie?
Przez pierwsze kilkadziesiąt kilometrów nie spotkałem żadnego człowieka ani samochodu. Mijałem zamknięte stacje benzynowe, okopy wykonane z worków z piachem i drewniane zapory, i to wszystko potęgowało mój strach.
Czy miałeś jakiś plan awaryjny na wypadek niepowodzenia?
Nie. Chyba nie dopuszczałem takiej myśli. Miałam w pamięci opowieści mojego kolegi, który wiele lat temu jeździł ciężarówką do Mongolii. Na wszelki wypadek miał opracowany system. Kluczyki wyciągasz ze stacyjki, wyrzucasz gdzieś daleko, bierzesz mały plecak z niezbędnymi rzeczami, które pomogą ci przetrwać, zostawiasz samochód z towarem na pace z nadzieją,
że ktoś się tym zadowoli.
I co?
Okazało się, że tego typu myślenie nie jest w ogóle potrzebne. Wszyscy, których do tej pory spotkałem, są bardzo przyjaźnie nastawieni. Na hasło „Polak” otwierają się wszystkie drzwi. Myślę, że moje znajomości zawarte w Ukrainie przetrwają długi czas.
Jak na Twoją aktywność reagują żona i dzieci?
Żona rozumie, ale się złości i boi się, że coś mi się stanie. Ale nie zakazuje, bo rozumie potrzebę tej pomocy i sama mocno też się angażuje. Dzieciaki są dumne ze mnie. Opowiadają kolegom w szkole, co robię i jak pomagam. Najstarszy, jedenastolatek, jest gotowy, żeby ze mną jechać, ale póki co udaje mi się ostudzić Jego zapał. No jest jeszcze teściowa. Wspaniała kobieta. Naprawdę! Która martwi się, płacze po nocach i ze złości nie lajkuje moich postów z wypraw.
Ile wypraw jeszcze planujesz?
Nie wiem, jak długo będę jeździł do Ukrainy. Zobaczymy, jak długo wystarczy mi sił, możliwości i jak długo nasi przyjaciele będą w potrzebie.
Jeśli ktoś chciałby się przyłączyć i zaoferować pomoc, to gdzie Ciebie znaleźć?
W Poznańskich Zaprzęgach. W siedzibie klubu wraz z kolegami magazynujemy wszystkie dary, a informacje, czego aktualnie potrzebujemy publikujemy na naszym fanpage’u. Można także do nas zadzwonić lub napisać.