Góry są jak marzenia – trzeba je zdobyć
Po raz pierwszy spotkałyśmy się kilka lat temu w studio radiowym. Miałyśmy rozmawiać o słynnym biegu „Wings for life”. Wiedziałam, że jest psychologiem z zacięciem sportowym i udziela się charytatywnie. Biło od niej ciepło, spokój i serdeczność. Wtedy nie wiedziałam, że przemierza tak wysokie góry, jak Himalaje. Z zapartym tchem śledziłam jej ostatnią wyprawę na Island Peak. Joanna Skorupska-Górska opowiada nie tylko o przygotowaniach do wyprawy, ale również o treningu uważności, jaki trzeba odbyć podczas zdobywania szczytów.
ROZMAWIA: Anna JASIŃSKA-PAWLIKOWSKA
ZDJĘCIA: Archiwum prywatne
Kiedy rozpoczęły się Twoje przygody z górami i co tak naprawdę pchnęło Cię, żeby zająć się tak trudnymi wyprawami? Wiem, że jesteś osobą niezwykle aktywną: biegasz, pływasz, uprawiasz triathlon.
Joanna Skorupska-Górska: Góry zawsze były pierwsze. Najpierw były wyjazdy w góry z moimi rodzicami, ale wiadomo, to nie były wyzwania. Spacerowaliśmy po nich, ale nie można powiedzieć, że je zdobywaliśmy. Później trafiłam do liceum i na wspaniałych pedagogów – profesor od geografii Kazimierz Gmerek wiele podróżował w czasach, gdy było to naprawdę trudne. Pokazywał nam na slajdach swoje zdobycze. Miałam ogromne szczęście, że na niego trafiłam i pod skrzydła mojej wychowawczyni, polonistki Hani Nowak. To ona dostrzegła we mnie przyszłego psychologa. Podsuwała mi pierwsze książki, zauważyła, że w wypracowaniach więcej analizuję, zwracam uwagę na różne interpersonalne aspekty. Ze św. pamięci prof. Gmerkiem odświeżyliśmy i utrzymywaliśmy kontakt do końca jego dni.
Psychologia towarzyszyła Ci już od najmłodszych lat, duch sportowy również. Ta dziedzina nauki chyba bardzo pomaga sportowcowi?
Najbardziej pomaga umiejętność patrzenia na siebie. Problem polega na tym, że nie jesteśmy tego uczeni. Jesteśmy wychowywani w duchu stawiania sobie celów, w duchu nakręcania motywacji, co oczywiście nie jest niczym złym. Nasze cele, pragnienia własne są niezmiernie ważne. Często jednak okazuje się, że niekoniecznie to jest nasze. Dzieje się tak, bo silniej jesteśmy uczeni odpowiadania na oczekiwania innych niż słuchania, co mówi do nas nasze ciało, tego, co sami do siebie mówimy. Takie podejście do siebie samego jest stare jak świat, tylko nie w naszej kulturze. Nie potrafimy usiąść, zamknąć oczu, wziąć kilku świadomych oddechów i zastanowić się, co moje ciało czuje. Na szczęście to, co dzieje się w psychologii społecznej współcześnie, to bardzo dobry kierunek, a my jesteśmy chyba pierwszym pokoleniem, które potrafi spojrzeć na siebie z tej „wschodniej” strony, uczymy się słuchać siebie. To było bardzo ważne podczas mojej ostatniej wyprawy w Nepalu na sześciotysięcznik Island Peak.
Co Cię pchnęło w tak wysokie góry jak Himalaje? To nie są błahe sprawy – wysokie góry są wymagające i niebezpieczne. To walka ze swoim organizmem, ale też szarżowanie ze zdrowiem.
Rzeczywiście, może to być niebezpieczne i niekoniecznie myślę o tym, że można spaść. Można doświadczyć choroby wysokościowej i nie dostrzec tego odpowiednio wcześnie, gdy brak wiedzy. Niebezpiecznym jest niesłuchanie własnego ciała albo ignorowanie sygnałów, które nam wysyła. Na wysokości to może okazać się śmiertelne. Jeśli zbagatelizujemy pierwsze sygnały, że coś się dzieje z naszym organizmem, może się to źle skończyć.
Czy ktoś podczas wędrówki nad Wami czuwał?
Byliśmy przygotowani do tej wyprawy, ale mieliśmy także przewodników. Rano mierzono nam ciśnienie, saturację, tętno. Niezbędny był doświadczony opiekun, bo grupa była zróżnicowana. To był wyjazd komercyjny. Ludzie mieli różny poziom przygotowania i kompetencji.
Ty chyba na poziom samoświadomości nie możesz narzekać? Doskonale potrafisz odczytywać sygnały, jakie wysyła Twoje ciało. Jak przygotowywałaś się tej wyprawy? Na pewno byliście weryfikowani, zanim wyjechaliście?
Szczerze? Nikt nas solidnie nie weryfikował. Oczywiście przeprowadzono z nami wywiad, ale moim zdaniem to nie jest wystarczające, by stworzyć solidny obraz uczestnika. Zakłada się raczej, że wychodzimy wszyscy, a jeśli ktoś po drodze zrezygnuje, to trudno, trzeba się z tym liczyć. Myślę, że aż tak nie powinno być.
Zapytałaś mnie, jak dotarłam w tak wysokie góry i dlaczego? Dla kogoś, kto kocha góry, nie sposób, żeby góry nie działały na wyobraźnię. Do tego dochodzą własne doświadczenia: najpierw w Tatrach, potem w Alpach. Na przestrzeni kilku lat udało mi się zdobyć dziesięć czterotysięczników w Alpach. Był czas, że myślałam, że to wszystko, co zdołam poczuć w górach. Zdziwiłam się jednak podczas wejścia na Island Peak. Śledziłam wyczyny himalaistów. Polskich również. Czytałam książki, więc ta myśl o wyprawie cały czas się we mnie budowała. Nadszedł moment, że poczułam przestrzeń życiową i postanowiłam spróbować własnych sił. To długi wyjazd i konieczność dopasowania kilka miesięcy wcześniej swojego trybu życia do treningów. Podeszłam do tego poważnie, choć muszę przyznać, że przygotowania rozpoczęłam dość późno. Wyjeżdżaliśmy pod koniec kwietnia, a ja zaczęłam trenować w styczniu. Z ciekawości pojechałam do Ośrodka Przygotowań Olimpijskich w Wałczu, ponieważ znalazłam informację, że są tam dostępne komory hipoksyjne. One obniżają poziom tlenu i są normobaryczne. Nie ma tu zmiany ciśnienia zgodnie ze wzrostem wysokości, a to znaczy, że w pełni nie oddają warunków wysokogórskich. Jednak samo doznanie niedoboru tlenu jest istotnym doświadczeniem. To był dopiero początek. Spędziłam tam zaledwie jedną dobę, ale dzięki temu zdecydowałam się w ostatnim miesiącu przed wyjazdem wynająć namiot hipoksyjny, który zamontowałam w sypialni na łóżku i tam spałam. Trenowałam też w masce podłączonej do generatora hipoksyjnego. Powyżej 4 tysięcy metrów dysponujemy zaledwie połową tlenu, jaką mielibyśmy dostępną na poziomie morza. To niemal nieodczuwalne, jeśli w Alpach wjedziemy sobie na taką wysokość kolejką górską na krótki czas, jednak wchodząc samodzielnie, wyraźnie odczuwamy niedobór i możemy doświadczyć większego zmęczenie.
Przyznaję się, że gdy byłaś w Himalajach, rozpoczynałam dzień od przejrzenia Fecebooka, żeby sprawdzić, gdzie już jesteś i jak sobie radzisz. Przenoszenie się z bazy do bazy w tak niesprzyjających warunkach powodowało, że nawet mi robiło się zimno. Nic bardziej nie doskwiera mi, jak zimno.
Zimno było odczuwalne powyżej 3 tysięcy metrów. Jednak profesjonalne wyposażenie: ubiór, sprzęt, obuwie, śpiwory, dawało duży komfort. Dla wielu osób szokiem były prysznice, ponieważ nie wszędzie była ciepła woda albo była odpłatna. Mnie zimno aż tak bardzo nie dokuczało. Dokuczała znikająca ilość tlenu, co odczuwalne było najbardziej nocą, mimo że od roku trenuję prawidłowe oddychanie metodą Butejki i Wima Hoffa. Nauczyłam się, że przy pomocy oddechu można wiele osiągnąć, np. utrzymywać właściwą saturację oraz tolerancję na zimno. W nocy, kiedy usypiamy, oddech jest wypłaszczony, a niedobory tlenu sprawiają, że często się budzimy.
Miałaś problemy z niedospaniem i regeneracją?
W ogóle nie było regeneracji w takich warunkach. Mój Garmin pokazywał, że mój sen nie był regeneracyjny, co oczywiste na takich wysokościach. Musiałam postępować zgodnie z planem, by dotrzeć do wyznaczonego miejsca, czyli nie mogłam chodzić za szybko, nie robić dodatkowych wejść. Niestety poniosło mnie i zrobiłam nadprogramowe wejście aklimatyzacyjne. Czułam się świetnie, gdy dwóch kolegów stwierdziło, że w ramach treningu wejdą wyżej, poszłam z nimi na 4710 m n.p.m. Później to się odbiło na moim ataku szczytowym. Nierozsądnie było robić więcej niż to, co zostało zaplanowane. Nie żałuję jednak tego dodatkowego wejścia, warto dla kapitalnego zdjęcia z Ama Dablam w tle.
Ile czasu zajęła Ci ostatnia wyprawa?
Trzy tygodnie, choć nasza wyprawa wydłużyła się, bo trafiliśmy na czas, gdy powódź obezwładniła Dubaj. Dowiedzieliśmy się rano w Krakowie, że nasz lot jest odwołany. Wraz z koleżanką zostałyśmy tam i czekałyśmy. Znajomi użyczyli nam mieszkanie i tak 4 dni snułyśmy się po deszczowym Krakowie. Miałyśmy świadomość, że nikt nam nie przedłuży wyprawy i zabraknie czasu na atak. Szczęśliwie jednak wszystko się udało.
Czuję, że to nie jest Twój ostatni pobyt w Himalajach?
Też nie pierwszy, bo byłam tam pół roku wcześniej, w listopadzie. To była wyprawa do Annapurna Base Camp (ABC) 4131 m n.p.m. Wtedy poczułam, czym jest wysokość. Doświadczenie tego, jak organizm zachowuje się w takich warunkach, pozostając tam kilka dni, było nowe. Do wyjazdu na Island Peak przygotowywałam się z Formą na Szczyt, firmą, która trenuje naszych polskich himalaistów. Miałam planowany i modyfikowany codzienny trening. 3-4 treningi siłowe tygodniowo plus trening z obciążeniem 10-15 kg na schodach, basen, bieżnia i niezbędne rolowanie. Wiem, że byłam dobrze przygotowana, wiem też, że mogłam zacząć wcześniej. Przez cały wyjazd miałam najlepsze wyniki saturacji i ciśnienia. Czułam się też bardzo dobrze. Nie miałam oznak choroby wysokościowej ani nawet bólów głowy. Muszę przyznać, że pierwszy etap ataku szczytowego był wyczerpujący – bardzo duże przewyższenie, które pokonywaliśmy w surowym, skalistym terenie. Po kilku godzinach pięcia się pod górę zaczęło ogarniać mnie potężne zmęczenie. Frustrowało mnie, że idę coraz wolniej. Gdy dotarliśmy na wysokość 5836 m n.p.m., czułam się zmęczona w nieznanym mi dotąd wymiarze. Wystraszyłam się tego, co się ze mną dzieje. Dodatkowo usłyszałam od koleżanki, że źle wyglądam. Usiadłam i zadałam sobie pytanie, jak ze mną jest. Moje ruchy były spowolnione, a zazwyczaj, gdy chodzę po górach, poruszam się dość szybko. Brak tlenu zadziałał mocno i uznałam, że może rozsądniej będzie zejść. Decyzja ta współgrała z moją pracą nad tendencją do robienia nadmiarowości. Powiedziałam sobie „wracam” i było mi z tą decyzją zaskakująco dobrze. Teraz wiem, że potrzebuję dłuższego przygotowania i więcej treningów wysiłkowych.
Warto dodać, że zejścia są równie, a nawet bardziej wymagające. W wysokich górach mają na to wpływ zmieniające się warunki terenu. Gdy zaczyna operować słońce, topi się pokrywa śnieżna i trzeba uważności i wysiłku, gdy przy każdym kroku zapadamy się po kolana, a nawet pachwiny. Miałam taką sytuację w Alpach podczas zejścia z Lagginhornu (4010 m n.p.m.).
Warunki dyktują góry i nasz organizm. Można walczyć i z jednym, i z drugim. Można też okazać pokorę wobec gór i szacunek do siebie. Żałuję, że nie dotarłam na sam szczyt, ale cieszę się z podjętej decyzji.
Jak rodzina zareagowała na Twoją decyzję o wyjeździe na Island Peak?
Na mojej rodzinie to już robi średnie wrażenie (śmiech). Oni bardziej dziwią się, jak za długo nigdzie nie wyjeżdżam. Oczywiście kibicują mi i pytają, czy na pewno jestem zdecydowana. Trochę się martwią, ale to jest takie słodkie. A propos postów, które śledziłaś na Facebooku, to był jedyny sposób na relację. Nie ukrywam, że sprawia mi to także ogromną frajdę. Post na koniec dnia umożliwiał podsumowanie i podzielenie się nie tylko wrażeniami, ale i emocjami na gorąco. Internet można tam kupić i nie są to kolosalne pieniądze. Po powrocie nie ma już przestrzeni na takie relacje, a i emocje już nie takie. Bardzo dobrze mi się do tych postów wraca. Mam jeszcze zaległy post albo miniartykuł o moich przygotowaniach do wyprawy dla osób, które chcą wybrać się w Himalaje po raz pierwszy.
Czy po powrocie z wyprawy poczułaś, że wchodzisz z innymi przemyśleniami do swojego gabinetu, do pacjentów?
Każdorazowo powrót z gór daje nową, szerszą perspektywę. Tym razem wiem, że jestem wiarygodna, gdy rozmawiam z innymi o nienadużywaniu siebie. Zdrowe poczucie własnej wartości to wcale nie jest wysokie poczucie wartości, tylko adekwatne poczucie siebie, coraz szersza samoświadomość zarówno możliwości, jak i ograniczeń. Dopiero na bazie takiego spojrzenia możemy budować siebie. Możliwe, że nie wszystkie braki chcemy uzupełniać, tylko pięknie z nimi żyć. Mamy wiele przymusów wgranych w procesie wychowania w rodzinie i społeczeństwie. Dlatego tak ważne jest rozwijanie samouważności.
Czego Ci życzyć na przyszłość, bo jesteś bardzo świadomą osobą?
Myślę, że tego, abym coraz lepiej rozpoznawała, co moje, a co wgrane. Co z tego dobre, a co nadmiernie obciążające. I aby mój intelekt nie przeszkadzał mi w odczytywaniu sygnałów mojego ciała. Potrzebny jest umiar. Intelekt pięknie prawi o teorii, ale to nie wystarczy, żeby coś się zadziało. Czasem nasze myśli mogą nam przeszkadzać, bo nie do końca są nasze, a przekonania niekoniecznie prawdziwe.
Tego Ci życzę i dziękuję za rozmowę.
Dziękuję