Najnowszy numer SUKCESU już dostępny 🌞 Sukces po poznańsku to najpopularniejszy magazyn lifestylowy o Poznaniu 🌞  

Organizator:

Instrumenty są jak kobiety

Podziel się

Poznańskie Chartowo, blok z wielkiej płyty przy os. Rusa 13. To tam, w niewielkim serwisie na parterze budynku każdego dnia rzemiosło przeplata się ze sztuką. Swój warsztat ma tam Henryk Łukaszewski, multiinstrumentalista, który pomaga instrumentom dętym odzyskać ich właściwe brzmienie.

 

ROZMAWIA: Marta Maj, ZDJĘCIA: Artur Kosonowski

 

Ruch u Pana jak na dworcu.

To prawda, lata lecą, a klientów nie ubywa.

To świadczy o Pańskim fachu.

Tak mówią. Nie lubię się chwalić, ale faktycznie, klienci zjeżdżają do mnie z całej Polski, a nawet i zza granicy.

To jak zaczęła się Pana historia z naprawą instrumentów?

Tak naprawdę napraw by nie było, gdybym sam latami nie grał. Naukę gry zacząłem od akordeonu, gdy miałem osiem lat. Zacząłem uczyć się w szkole muzycznej, więc nauczyłem się też grać na innych instrumentach. A że zawsze miałem zdolności i muzyczne, i techniczne, to dostałem się jednocześnie do szkoły muzycznej w Poznaniu i do technikum mechanicznego we Włocławku. Wybrałem szkołę muzyczną. Już w czasie nauki zdarzało się, że wystarczyło, że wziąłem do ręki czyjś instrument, który wymagał drobnej naprawy, a już wiedziałem, co trzeba z nim zrobić.

Czyli najpierw była muzyka, a potem rzemiosło?

Dokładnie tak. Już na studiach pracowałem – grałem w operetce. Później od 1975 r. przez 35 lat byłem pierwszym klarnecistą w Filharmonii Poznańskiej, ale oprócz etatu, działałem w domu, naprawiałem instrumenty kolegom po fachu. Przez długi czas działałem równolegle. Kiedy nie byłem w filharmonii, w kuchni, na czwartym piętrze w bloku, „dziubałem” w instrumentach. Trudno mi było odmawiać, więc przychodziło coraz więcej osób. W końcu postanowiłem otworzyć serwis, bo klientów było tak dużo.

Zrezygnował Pan z gry w filharmonii, by w pełni rozwinąć biznes i zająć się naprawą?

Nie do końca, ponieważ dawniej obowiązywały inne zasady przechodzenia na emeryturę. Dęciak, podobnie jak np. górnik, szedł na emeryturę po 50. roku życia. Dlatego mogłem pozwolić sobie na to, by całkowicie zająć się serwisem instrumentów. Teraz zasady się zmieniły i te przepisy już nie obowiązują, trzeba grać do 65. roku życia, wiek emerytalny jak w każdym zawodzie.

 

Umiejętności techniczne i słuch muzyczny to jedno, ale czy uczył się Pan tego fachu od innych specjalistów?

Na początku byłem samoukiem i robiłem wszystko intuicyjnie, ale byłem skuteczny. Mój kolega miał warsztat w Stanach Zjednoczonych. Przyjeżdżał do mnie, dostałem od niego dużo narzędzi, które w latach 80. były w Polsce nie do zdobycia. On znał najnowsze techniki, więc uczyłem się ich od niego. W latach 90. jeździłem na szkolenia Yamahy, uzyskałem certyfikaty. Zacząłem wyjeżdżać też na szkolenia za granicę. Jednocześnie cały czas działałem w branży, więc mogłem na bieżąco wprowadzać w życie wszystkie nowe umiejętności.

Jest Pan klarnecistą, ale naprawia Pan nie tylko klarnety.

Owszem, moja specjalizacja to instrumenty dęte drewniane. Dętymi blaszanymi się nie zajmuję, bo wymagają innego oprzyrządowania. Mam swoją specjalizację. Jednak trudno byłoby naprawiać instrumenty, nie umiejąc na nich grać. Potrafię grać na flecie, saksofonie, no i na akordeonie. W latach 90. wróciłem do tego instrumentu, gram w zespole SHALOM. Jednak akordeonów nie naprawiam, bo wymagają narzędzi, których nie mam w swoim warsztacie.

Ile trwa naprawa jednego instrumentu? To kwestia godzin, dni czy tygodni?

Wszystko zależy od uszkodzenia. Są mechaniczne naprawy i drobne korekty, ale i one potrafią pochłonąć wiele czasu. To dlatego, że ta praca wymaga dokładności, precyzji i cierpliwości. Najtrudniejsze jest ustawienie mechanizmu, żeby wszystko idealnie działało i brzmiało. Trzeba pracować wolno i dokładnie, pośpiech jest tu niewskazany.

 

Przecież żyjemy w dobie techniki, automatyzacji. Nie da się w jakiś sposób przyspieszyć tej pracy dzięki nim?

Niestety, to całkowicie ręczna praca. Owszem, nowe narzędzia usprawniają działanie, ale mimo wszystko tej pracy nie da się przyspieszyć. Poza tym trzeba wiedzieć, czego i w jaki sposób używać. Szczypiec, blaszek, podkładek regulacyjnych jest mnóstwo, ale praca pozostaje ręcznym rzemiosłem. Dla przykładu – w klarnecie jest siedemnaście klapek. Wystarczy, że jedna odrobinę się przesunie – już nie gra prawidłowo. Czasami zdarza się, że klient przychodzi i twierdzi, że instrument tylko trochę szwankuje. To właśnie o to „trochę” chodzi. Nie da się sprawdzić instrumentu w połowie. Żeby brzmiał tak, jak powinien, trzeba sprawdzić cały. On owszem, będzie wydawał dźwięki, ale – znów – liczy się dokładność. To trochę jak z zegarkiem. Może działać, ale się spóźniać lub spieszyć. Instrumenty rządzą się podobnymi zasadami – nie ma półśrodków.

I pewnie każdy chce mieć instrument działający na już?

Często tak jest. Są awarie, kiedy przed ważnym koncertem coś zaczyna się dziać i trzeba działać ekspresowo. Jednak wtedy też nie mogę pominąć tej dokładności. Gdybym chciał spełnić nagłe prośby wszystkich, musiałbym chyba zamieszkać w warsztacie. A przecież też mam swoją rodzinę, z którą chcę spędzać czas.

Ilu klientów dziennie przychodzi? Przecież od kiedy zaczęliśmy rozmawiać, przewinęło się już kilku.

Tak było od początku i chyba nigdy się nie zmieni. Są kolejki do naprawy i klienci o tym wiedzą. Z góry uprzedzam ich, jakie mam terminy. Teraz jest listopad, niedawno odebrałem telefon od kolegi z Warszawy, który chce naprawić u mnie instrument. Powiedziałem mu uczciwie, że mogę przyjąć go dopiero w nowym roku. Uznał, że poczeka. Nie pogniewałbym się przecież, gdyby poszedł z nim do kogoś innego. Zawsze mówię klientom, że mogą iść do innego serwisu, jeśli zależy im na czasie. Na szczęście mimo to wracają.

Kto przychodzi najczęściej? Zawodowi instrumentaliści, uczniowie szkół muzycznych czy może jeszcze ktoś zupełnie inny?

Często odwiedzają mnie nauczyciele gry – przychodzą z instrumentami swoimi lub swoich uczniów. Zdarzają się też instrumentaliści, którzy żyją z koncertowania. Każdy z nich ma swój jeden instrument, do którego jest przyzwyczajony. Nie może go zmienić na inny, bo na każdym nieco inaczej się gra. Jest wprawdzie pewna norma i wprawny instrumentalista poradzi sobie, ale mimo to instrument albo się czuje, albo nie. Niektórzy mówią, że któryś konkretny model „nie leży im pod palcami”. To bardzo częste. Ja porównuję instrumenty do kobiet. Mogą być do siebie podobne, ale każda jest wyjątkowa i nie można ich podmienić.

Skoro muzycy przywiązują się do instrumentów, to w takim razie zdarzają się pewnie egzemplarze wiekowe, które przechodzą z rąk do rąk w jednej rodzinie przez całe pokolenia?

Tak, i nieraz są one trudne w naprawie, jeśli chcę, żeby grały idealnie. Lata eksploatacji robią swoje. Więc te instrumenty „z duszą” wcale nie są w mojej ocenie tak doskonałe, jak często traktują je ich właściciele. Jeśli to egzemplarze dobrej firmy, jestem w stanie sprawić, by nawet najbardziej wiekowe instrumenty grały bardzo dobrze. Ale zdarzają się takie, które niosą za sobą długą historię, a brzmienie pozostawia niestety wiele do życzenia. To trochę jak z autem – są takie, które zostają w rodzinach na lata, przywołują wspomnienia, ale nie pojadą jak nowe auto z salonu i ich naprawa też wymaga szczególnych zdolności.

Oprócz naprawy zajmuje się Pan również sprzedażą instrumentów.

Może na pierwszy rzut oka tego nie widać, ale ten serwis to też magazyn, w którym znajdują się liczne instrumenty. Czasami przyjeżdżają do mnie rodzice z dziećmi, które uczą się gry i chcą kupić własny egzemplarz. Pojawiają się też nauczyciele szukający instrumentów dla uczniów. Czasami wyjeżdżamy z żoną na festiwale, np. muzyki jazzowej, i tam wystawiamy się jako sprzedawcy. Wtedy ten zbiór, który mam na sprzedaż, prezentuje się naprawdę solidnie.

Wspomniał Pan kilkukrotnie o rodzinie. Żona i dzieci podzielają miłość do muzyki?

Och, tak. Gramy w zespole SHALOM, w którym jestem akordeonistą. Córki i wnuki wystąpiły ze mną i żoną na płycie z muzyką klezmerską. Jedna z córek jest zresztą znakomitą flecistką, czasem proszę ją nawet o sprawdzenie brzmienia fletu po naprawie. Teraz jest studentką wokalistyki jazzowej na Akademii Muzycznej w Poznaniu, mimo że skończyła studia na kierunku zupełnie niezwiązanym z muzyką. Młodszy wnuk uczy się w szkole muzycznej, a trochę starszy jest już młodym doktorem habilitowanym na Akademii Muzycznej.

A czy naucza Pan też naprawy instrumentów?

Tak, zdarza się.

Jak długo trzeba zatem uczyć się fachu, żeby móc otworzyć własny serwis? Rok wystarczy?

Rok to na pewno za krótko, nie ma szans, żeby w tak krótkim czasie nauczyć się tego rzemiosła. Potrzeba lat, a to, ilu dokładnie, zależy od wielu czynników. Nie jest to jednak z pewnością zawód, do którego wystarczą narzędzia i sama umiejętność gry na instrumentach. Duże firmy produkujące instrumenty organizują wprawdzie kursy, na których szkolą przyszłych serwisantów, ale sam kurs nie wystarczy. Potrzeba lat praktyki.

Naprawia Pan instrumenty, sprzedaje je, gra Pan w zespołach muzycznych. To sporo jak na emeryturę.

Sporo, ale to jeszcze nie wszystko. Oprócz tego, że gram na instrumentach, to jeszcze uczę tego innych. Obok domu mam teraz wybudowane pomieszczenie, do którego miałem przenieść warsztat na emeryturze. Jednak zostałem tu, na Chartowie, a koło domu mam salon muzyczny, w którym gram ja i członkowie mojej rodziny.

Czy w tym natłoku obowiązków ma Pan czas na urlop?

Tak, ale nie mogę pozwolić sobie na długie wakacje, bo muszę wracać do codzienności. Zawsze czekają tu instrumenty do naprawy, jest co robić. Każda moja dłuższa nieobecność wydłuża kolejkę. Nie mogę też pozwolić sobie na dłuższe chorowanie, bo klienci i koncerty czekają.

Zapytam więc na koniec, czy wyobraża Pan sobie życie bez grania?

Odpowiem krótko: nie. Nie ma takiej możliwości.

Dziękuję za rozmowę.