Najnowszy numer SUKCESU już dostępny 🌞 Sukces po poznańsku to najpopularniejszy magazyn lifestylowy o Poznaniu 🌞  

Organizator:

KOVA i jej Boginie

Podziel się

Początkowo, miłość do wiolonczeli była przypadkowa. W oko wpadł jej kształt tego imponujących rozmiarów instrumentu. Po kilku latach pojawiły się pierwsze owoce tej miłości – koncerty, w tym również zagraniczne. KOVA, czyli Agnieszka Kowalczyk, to artystka doskonale znana poznańskiej publiczności. Gdy tylko ma chwilę przerwy w zagranicznych koncertach, z całą pewnością można ją spotkać na poznańskim fyrtlu. Wiolonczelistka właśnie rozpoczyna promocję swojej solowej płyty GODDESSES – BOGINIE.

TEKST: Anna Jasińska-Pawlikowska
ZDJĘCIA: Daria Olzacka

Łączy Pani podróże ze swoją jeszcze większą pasją, jaką jest muzyka i gra na wiolonczeli. Kiedy zakochała się Pani w tym instrumencie i jakie przywileje daje artystce umiejętność uprawiania muzycznych „czarów” na nim?
Agnieszka KOVA Kowalczyk: Na wiolonczeli zaczęłam grać jako dziecko. Miałam niecałe 5 lat, gdy trafiłam do przedszkolnej grupy, którą otwierano wtedy przy szkole muzycznej w Toruniu. Wiolonczelę wybrałam dość przypadkowo, podobał mi się jej kształt i imponujące wymiary, choć oczywiście dziecięca wiolonczelka jest dużo mniejsza niż ta, na której gram obecnie. Przyznać jednak muszę, że na mój wybór miał wpływ raczej jej wygląd niż dźwięk, którego wtedy jeszcze nie rozpoznawałam. I tak, zupełnie przypadkowo, zaczęła się moja przygoda z wiolonczelą, która już po kilku latach przerodziła się w wielką miłość. Mając 10 lat byłam całkowicie przekonana, że chcę grać na wiolonczeli do końca życia i marzyłam o tym, żeby koncertować na całym świecie. Chyba wypowiadałam moje marzenia na tyle często i głośno, wkładając oczywiście ogrom pracy w samą naukę gry i muzyki, że moje życzenia zaczęły się spełniać. Pierwsze solowe, zagraniczne koncerty grałam jeszcze jako uczennica szkoły podstawowej i z tego, co pamiętam, za każdym razem wracałam zakochana w miejscach, w których koncertowałam. Norwegia, Niemcy czy Holandia… Wtedy wydawało mi się, że wszędzie jest lepiej i piękniej niż w Polsce. Teraz, gdy na koncie mam już koncerty w ponad 80 krajach całego świata, wracam do Polski, często z bardzo odległych i bardzo malowniczych miejsc, przekonana, że wracam do najpiękniejszego miejsca na Ziemi. Od czasów liceum (Poznańskie Ogólnokształcące Liceum Muzyczne), do którego wyjechałam z rodzinnego Torunia, to właśnie Poznań stał się moim miastem i chyba jedynie wyprowadzka do lasu mogłaby to zmienić. Co prawda o tym lesie mówię ostatnio coraz częściej i głośniej… zobaczymy, może się tak wydarzy (śmiech).

Który koncert i jaki kraj zapadł Pani szczególnie w pamięci? A może to publiczność urzekła Panią swoimi reakcjami?
Rzeczywiście, miałam już możliwość koncertowania w bardzo wielu miejscach. W zasadzie w większości państw europejskich byłam przynajmniej kilkukrotnie, koncertowałam też w obu Amerykach, kilkukrotnie w Azji czy w Afryce. W styczniu tego roku byłam już w Panamie i w Peru, a niedawno wróciłam z tygodniowego pobytu w Nowej Zelandii, która wydaje mi się być jednym z piękniejszych zakątków świata i na pewno na długo zapadnie w mojej pamięci. Ale to, co niezmiennie uwielbiam w mojej pracy, to przede wszystkim różnorodność moich koncertów i projektów, w które się angażuję, a co za tym idzie, różnorodna publiczność. Dobrze czuję się na scenie przed setkami czy nawet tysiącami słuchaczy, czego mogłam doświadczyć na kilku festiwalach, czy koncertując m.in. z Rayem Wilsonem i jego zespołem. Bardzo sobie jednak też cenię małe, kameralne koncerty i bliski kontakt z publicznością. Uwielbiam medytacyjne koncerty na trawie czy plenerowe festiwale, kocham też wykonywać muzykę na żywo do spektakli teatralnych i filmów niemych. Wielokrotnie nagrywałam muzykę do różnych programów telewizyjnych i radiowych. Praca w studio przy najróżniejszych produkcjach jest bardzo ciekawa i zawsze mnie cieszy. Każde z takich wyzwań jest dla mnie ważne i w każdym spełniam się jako artystka. Nie wyobrażam sobie tylko powrotu do pracy, na tzw. etacie w orkiestrze, choć i taką przygodę mam na swoim koncie (po studiach pracowałam jako muzyk-solista w orkiestrze Teatru Wielkiego w Poznaniu). Grając koncerty w bardzo różnych miejscach, w pięknych salach koncertowych i teatralnych, na stadionie, w cyrku, na statkach pasażerskich, w kopalni, w szpitalach, w więzieniu czy w małych i niszowych knajpach, zawsze staram się być wdzięczna za to, że mogę żyć właśnie w ten sposób i robić to, co kocham. I dlatego wkładam w to całe swoje serce.

Współpracuje Pani ze znanymi agencjami, muzykami i zespołami. Z kim gra się Pani najlepiej?
Jak już wspomniałam, najważniejsza jest dla mnie różnorodność. Od 6 lat, z warszawską wiolonczelistką Izabelą Buchowską, współtworzę duet Cello2Cello, z którym, dzięki współpracy z jedną z dużych amerykańskich agencji artystycznych, mamy możliwość występować jako gościnne artystki na całym świecie. Jest to obecnie jeden z ważniejszych projektów, który tworzę. Ale i tu, w Poznaniu, dzieje się obecnie bardzo dużo. Współpracuję z poznańskim pianistą i kompozytorem Szymonem Siwierskim, który jest bardzo uzdolnionym młodym człowiekiem i jestem niezmiernie wdzięczna za to, że pojawił się na mojej muzycznej drodze. Współtworzymy już razem kilka projektów, m.in. Secret World Project czy kwintet Wieczornik, a jednocześnie przymierzamy się już do kolejnych wspólnych działań. Jeśli nie słyszeli Państwo jeszcze o tym poznańskim twórcy, to radzę szybko nadrobić zaległości. Oprócz tego współtworzę GLAM Quartet, trio Midnight Mystique, Lumiere Duo, współpracuję ze wspaniałą skrzypaczką i improwizatorką Katarzyną Klebbą, często też pracuję jako typowy muzyk sesyjny do wynajęcia. Uwielbiam pracować z innymi artystami i cieszę się bardzo, że tak wielu spotykam na swojej drodze. Z każdej współpracy staram się czerpać jak najwięcej, niezależnie od tego, czy mam do czynienia z osobą o tradycyjnym wieloletnim wykształceniu muzycznym, czy z samoukiem, pasjonatem, który często w zupełnie inny sposób traktuje muzykę i jej tworzenie.

Oddzielnym tematem jest moja autorska, solowa twórczość, do której chyba zwyczajnie musiałam dojrzeć. Moje pierwsze kompozycyjne próby podjęłam dopiero podczas pandemii, ale szybko okazało się, że sprawia mi to ogromną przyjemność. Nie zastanawiałam się wtedy jeszcze, czy ktoś będzie chciał tego słuchać. Raczej był to sposób na odreagowywanie tej dziwnej sytuacji, w jakiej wszyscy się wtedy znaleźliśmy. Zawsze ciągnęło mnie też do improwizacji i nadal bardzo lubię w taki całkowicie swobodny sposób otwierać się przed publicznością. Ostatnio jednak rzeczywiście najwięcej frajdy sprawia mi budowanie konkretnych utworów i mój solowy projekt KOVA na wiolonczelę elektryczną.

Zgodzi się Pani ze mną, że wiolonczela to instrument, który zdecydowanie pasuje do kobiet i dodaje kobiecości?
Oczywiście, zdecydowanie tak. Gdy zaczynałam grać na wiolonczeli, nie zdawałam sobie z tego sprawy. Z czasem jednak zaczęłam się orientować, że ten instrument, o skali ludzkiego głosu, ma niesamowitą moc, a jego brzmienie i barwa może działać na wiele zmysłów. Do tego dochodzi oczywiście piękny, bardzo kobiecy kształt wiolonczeli. Wcięcie w pasie, okrągłe biodra, długa szyja… ideał kobiety, prawda? A kobiety grające na wiolonczeli wyglądają według mnie bardzo zmysłowo. Zresztą piosenka Skaldów „Prześliczna wiolonczelistka” nie wzięła się znikąd (śmiech). Jeśli już wspominamy Skaldów, to chciałabym zaprosić Państwa również do śledzenia duetu Cello2Cello, z którym nagrałyśmy utwór „Kilometry dobra” autorstwa właśnie braci Zielińskich. Wkrótce pojawi się klip do naszej wersji tego utworu, a w nim muzyczne fragmenty z „Prześlicznej wiolonczelistki”. Dodatkowo zobaczą Państwo autorów, ponieważ bracia Zielińscy zgodzili się z nami w tym klipie wystąpić.

Jeśli już o kobietach mowa, to szykuje się łakomy kąsek i to rzutem na taśmę na Dzień Kobiet. 1 marca na rynku pojawi się Pani solowa płyta zatytułowana GODDESSES – BOGINIE na wiolonczelę elektryczną i loop station. Może Pani zdradzić nam więcej szczegółów i wytłumaczyć, czym jest loop station?
„Goddesses” to cykl moich utworów na wiolonczelę elektryczną i loop station inspirowanych kobiecymi postaciami z pradawnych historii. Tytuły poszczególnych części nawiązują do konkretnych mitologicznych postaci, takich jak grecka bogini Demeter, rzymska Bellona, słowiańska Mokosz czy nordycka Freya. Cały cykl ma już 14 części, jednak nie wszystkie utwory pojawią się na płycie. Cały czas też powstają nowe części, ponieważ ciągle poznaję i zachwycam się kolejnymi opowieściami. Ostatnio na przykład zainspirowała mnie nowozelandzka historia o bogini Papatuanuku. Muszę przyznać, że moje artystyczne podróże mają duży wpływ na to, co czytam, czym się interesuję i oczywiście co tworzę. Niektóre z części cyklu „Goddesses” wykonywałam już podczas swoich koncertów np. w Domu Tramwajarza, w Estradzie Poznańskiej czy podczas Rynku Rozmaitości Jeżyckich. W styczniu pojawił się singiel zatytułowany „Chione – Goddess of Snow”, dedykowany mało znanej greckiej bogini śniegu. Premiera całego albumu już 1 marca, a 6 marca pierwszy z koncertów promujących płytę w poznańskim klubie Blue Note.

Natomiast loop station, czy tzw. looper, to urządzenie, które daje mi możliwość podczas koncertów nagrywania na żywo poszczególnych ścieżek, przekształcania ich, dogrywania lub usuwania kolejnych warstw utworu, a w efekcie prowadzenia wielogłosowych melodii. Stosuję również bardzo dużo różnorodnych efektów, więc czasami moja wiolonczela brzmi zupełnie niewiarygodnie. Ale co tu dużo mówić, najlepiej przyjść i posłuchać (śmiech).