Miłość bez granic
02.02.2022 13:37:53
Przeznaczenie sprawiło, że poznali się przez przypadek. Dzieliło ich wszystko: pochodzenie, kultura, wyznanie, podejście do życia i odległość. Połączyła ich miłość, dlatego pomimo różnic, stworzyli udane związki. Swoje życie ułożyli w Poznaniu, gdzie na co dzień uczą się siebie i ciągle potrafią się czymś zaskoczyć. Historie tych międzynarodowych par pokazują, że miłość nie zna granic.
ROZMAWIA: Dominika Job
ZDJĘCIA: materiały własne
Raj (Indie) i Joanna (Polska)
Czy Wasza historia jest o miłości od pierwszego wejrzenia?
Joanna: Poznaliśmy się przez przypadek na dworcu kolejowym w Poznaniu. Zaczęłam rozmowę, ale serce zabiło mi szybciej dopiero później. Jakieś pół godziny później (śmiech)! Powiedzmy więc, że była to miłość od drugiego wejrzenia. Jesteśmy razem już 8 lat. Na pewno związek partnerów z dwóch różnych kontynentów, różnych kultur i religii jest inny niż związki, które spotyka się na co dzień w Polsce. Nie mówię, że jest trudniejszy, ale wymaga więcej kompromisów i chęci wzajemnego rozumienia się.
Co Was najbardziej zaskoczyło w mieszanym związku?
Joanna: Największym zaskoczeniem było, gdy w trzecim miesiącu ciąży okazało się, że pod sercem noszę bliźniaki (śmiech). Różnice kulturowe nie są tak widoczne, jak te związane z naszymi wierzeniami. Na przykład mąż pości we wtorki, a ja w piątki. Ale radzimy sobie z tym bez problemów – obchodzimy święta zarówno polskie, jak i indyjskie.
Raj: Skupiamy się na podobieństwach. W domu rozmawiamy w języku polsko-angielskim, z coraz częstszymi dodatkami hindi. Bardzo lubimy wyszukiwać podobieństwa w naszych językach i odkryliśmy na przykład, że polskie słowo „pan” w moim języku oznacza przekąskę zawiniętą w specjalny liść, a „pani” to woda (śmiech). Nasze dzieci na razie są małe i niewiele rozumieją, z tego co do nich mówimy, ale bardzo cieszymy się, że dorastają w multi-językowej i multi-kulturowej rodzinie!
Paweł (Polska ) i Ani (Armenia)
Wierzycie w przypadki, które były Wam przeznaczone?
Ani: Poznaliśmy się, kiedy studiowałam w Gruzji, gdzie mój obecnie już mąż spędzał wakacje. To był wspaniały przypadek! Paweł zapytał mnie o drogę, zaczęliśmy rozmawiać i zostaliśmy znajomymi na Facebooku. Pisaliśmy do siebie regularnie przez kilka miesięcy, aż w końcu Paweł przyjechał do mnie do Armenii. To On pierwszy się zakochał. Ja długo traktowałam naszą znajomość bardziej przyjacielsko. Całymi nocami rozmawialiśmy na najróżniejsze tematy, poznawaliśmy się. Nie nazwałabym tego miłością od pierwszego wejrzenia, to uczucie raczej długo ewoluowało, z uwagi na dystans i trudności z tym związane. Zaręczyliśmy się po półtora roku i zaczęliśmy planować wspólne życie w Polsce. Zamieszkaliśmy w Poznaniu, rodzinnym mieście Pawła. Od początku czuję się tu komfortowo, znalazłam swoje ulubione miejsca. Odbywa się tu wiele wydarzeń kulturalnych, a zarazem jest bardzo spokojnie. Podoba mi się to, że nie ma pośpiechu w codziennym życiu, tak jak w innych dużych miastach.
Jak to jest zaczynać od nowa w obcym kraju?
Ani: Przeprowadzka była trudna nie tylko logistycznie, ale również zawodowo. Mieszkając w stolicy Armenii pracowałam w swoim zawodzie, a w Poznaniu trudno było mi zacząć wszystko od nowa. Oprócz bariery językowej, brakowało mi znajomości ludzi z branży, w związku z tym musiałam szukać pracy w innych obszarach. Szybko nauczyłam się polskiego, bo chciałam zasymilować się w Polsce z nową rodziną i znajomymi. Udało mi się, jednak nadal zauważam wiele różnic kulturowych, które czasami powodują małe nieporozumienia. Ja na przykład jestem z natury bardzo spontaniczna, tak jak większość Ormian. Polacy są zorganizowani, dużo planują i analizują przed podjęciem decyzji. Są też bardzo punktualni i nie lubią, jak ktoś się spóźnia, a w Armenii traktujemy czas bardziej umownie (śmiech).
Paweł: W końcu jednak przejęliśmy od siebie cechy typowe dla naszych kultur, tzn. ja zacząłem się częściej spóźniać, a Ani działa mniej spontanicznie niż wcześniej. Nie jesteśmy dumni z tych zmian, ale stało się (śmiech). Mamy rocznego synka i wspólnie zastanawiamy się, jaki będzie w przyszłości i na ile przejmie cechy jednej czy drugiej kultury.
Jakie różnice odczuwacie najbardziej?
Ani: Paweł jest zdziwiony, jak bardzo Ormianie są blisko ze swoimi krewnymi. Lubimy spotykać się często, spontanicznie i w dużym gronie, niezależnie od dnia tygodnia, co w Polsce jest raczej niewykonalne. Tutaj większość imprez czy spotkań jest zaplanowana z dużym wyprzedzeniem. Dla mnie zaskoczeniem było, że nawet urodziny świętuje się zazwyczaj w weekend, a nie wtedy, kiedy przypadają. Nauczyliśmy się jednak szanować nawzajem różnice wynikające z wychowania w różnych kulturach. Dzięki nim nasz związek jest kolorowy, interesujący i inny, a po siedmiu latach nadal potrafimy się zaskakiwać (śmiech).
Maja (Polska) i Fits (Etiopia)
Od początku znajomości wpadliście sobie w oko?
Maja: Moja przyjaciółka zapewniała mnie, że Fits robi świetne imprezy, dlatego bez zaproszenia postanowiłam przyjść do Niego na spotkanie z okazji Święta Dziękczynienia (śmiech). To ja pierwsza nawiązałam kontakt, poprosiłam o otwarcie wina. Byłam już po kolacji, dlatego odmówiłam zjedzenia indyka, którego przygotował, po czym skrytykowałam mrożony sernik, czytając na głos jego skład... Nie zniechęciło Go to wtedy do mnie, a wręcz – jak twierdzi – zaimponowałam Mu. Tak naprawdę obydwoje wiemy, że miałam wtedy dobrze dopasowane jeansy i On to zauważył… (śmiech). Fits zaimponował mi tym, że mieszka sam z synem i jednocześnie robi karierę. Zdecydowanie to była wzajemna miłość od pierwszego wejrzenia. Jesteśmy ze sobą już ponad rok.
Dobrze się dogadujecie?
Maja: Fits próbuje mówić po polsku, ja poddałam się z językiem ahmarskim. Na co dzień rozmawiamy ze sobą po angielsku, co jest sposobem na emocje, które lubią mnie ponieść. W swoim języku łatwo jest powiedzieć parę słów za dużo. Tłumacząc na angielski, trzeba przemyśleć wypowiedź i można ochłonąć (śmiech). Za to bez problemu dogaduję się z rodziną Fitsa, chociaż trudność sprawia mi zapamiętanie ich nazwisk i podwójnych imion. Każdy nazywa się inaczej, ponieważ nazwisk nie przekazuje się żonie czy dzieciom.
A zauważacie jakieś podobieństwa?
Fits: Zaskoczyło nas, że jest ich sporo. Mamy podobne wartości, podejście do rodziny, celebracji świąt, jedzenia. Łączy nas też miłość do kawy! Mój kraj jest producentem najlepszej kawy na świecie, a Maja jest jej miłośniczką. Ja z kolei przepadam za pyszną polską kuchnią! Nie rozumiem tylko, dlaczego w Polsce ludzie lubią się wystroić na niedzielny obiadek (śmiech).
Maja: A mój tata nie rozumie, dlaczego mój partner przytula Go na powitanie (śmiech). Fits jest otwarty i bezproblemowy. Zawsze się odnajdzie. Bez kłopotu przeprowadził się do Polski, może żyć wszędzie. Mieszkał nawet w Afganistanie. Dużą część życia spędził w USA. Do Poznania przeniósł się w ciemno. Docenia to, że ludzie są tu otwarci i tolerancyjni, jest sporo knajpek, barów, a także bliskość natury na wyciągnięcie ręki. Ja żyję tu od urodzenia, uwielbiam tutejsze parki, laski, zieleń. Kocham to miasto i nie zamieniłabym go na żadne inne, ale jeśli będzie trzeba, to za Fitsem pojadę na koniec świata!
Kasia (Polska) i Marshall (Stany Zjednoczone)
Jak zaczyna się Wasze love story?
Kasia: Poleciałam do Kanady na ślub przyjaciółki i tam poznałam Marshalla. Z mojej strony było to zakochanie od pierwszego wejrzenia. On był zbyt przejęty rolą świadka na ślubie brata i na nic nie zwracał uwagi aż do wesela. Jego znajomi postanowili nas wtedy zeswatać. Po wyjeździe z Kanady rozmawialiśmy ze sobą prawie codziennie, często do trzeciej nad ranem, ze względu na sześć godzin różnicy czasu. W końcu Marshall przyjechał do Polski w odwiedziny i od tego momentu byliśmy oficjalnie parą. Później ja pojechałam do niego na święta Bożego Narodzenia. Bardzo ciężko było budować związek na odległość, dlatego Marshall podjął decyzję o przeprowadzce do mojego kraju. Oświadczył się przemową nauczoną w języku polskim. Wzięliśmy ślub i od tego też momentu zamieszkaliśmy razem. Codziennie się siebie uczyliśmy. Amerykanie są mniej spięci i mniej formalni w interakcjach z ludźmi. Są bardzo niezależni w zachowaniu. Nie mają na przykład nawyku grzecznościowego dzielenia się z innymi. Dziwiło mnie, kiedy Marshall coś sobie kupował i nikogo nie częstował. Z kolei kiedy przyjechaliśmy pierwszy raz do mojej babci, która powiedziała, żeby czuł się jak u sobie w domu, Marshall zrozumiał to dosłownie i gdy zgłodniał, po prostu podszedł do lodówki sprawdzić, co jest do jedzenia (śmiech). Ostatecznie nasze różnice zacierały się, ponieważ bardzo chcieliśmy nauczyć się życia razem.
Jak wpłynął na Was różnokulturowy związek?
Kasia: Nauczyłam się mówić o swoich potrzebach i oczekiwaniach, bo mój mąż wielu rzeczy się nie domyślał. Zobaczyłam też, jak ważna jest komunikacja, żeby się lepiej poznać, rozumieć i oszczędzić nerwów czy rozczarowań. W domu mieszamy tradycje polskie i amerykańskie, i choć tradycje są ważne, to najważniejsza jest relacja miedzy nami. Na świątecznym stole można postawić indyka zamiast karpia, a naprawdę liczy się tylko to, że mamy siebie. Nauczyliśmy się doceniać rzeczy „niewidzialne”, takie jak uczucia, relacje, szacunek do siebie.
Marshall: Podczas łączenia życia w Polsce i USA pojawiły się też prozaiczne problemy, jednak kluczowe w kontekście przeprowadzki. Musiałem kilkukrotnie aplikować o kartę pobytu, a kontakt z urzędem nie był łatwy. Kolejne trudności były związane z podjęciem tu pracy. Kasia przyjechała do Poznania na staż, a potem rozpoczęła doktorat. Mieliśmy plan wyjazdu do Stanów po obronie, ale z powodu trudnej sytuacji rodzinnej Kasi zostaliśmy w Polsce. Ostatecznie zawodowo wszystko dobrze nam się ułożyło. Uwielbiamy w Poznaniu to, że jest kompaktowy – nie za duży, nie za mały. Jest zielony, ma dużo parków, nadrzeczne rejony. Mamy tu też swój kościół, czyli wspólnotę ludzi, między którymi czujemy się jak w rodzinie, jak w domu. Obydwoje wiemy jak to jest mieszkać w obcym kraju, dlatego rozumiemy sytuację obcokrajowców w Polsce i mamy pragnienie, żeby im pomagać. Jesteśmy zadowoleni z naszego życia. Właśnie powitaliśmy na świecie nasze pierwsze dziecko. Córeczka postanowiła dołączyć do nas troszkę wcześniej, mimo że spodziewaliśmy się jej narodzin w walentynki.