Najnowszy numer SUKCESU już dostępny 🌞 Sukces po poznańsku to najpopularniejszy magazyn lifestylowy o Poznaniu 🌞  

Organizator:

Nad każdą pompą pochylam się z zachwytem

Podziel się

Każdy ma jakiegoś bzika, każdy jakieś hobby ma, a on ma ponad 350 żeliwnych zabytkowych pomp ręcznych do wody, pochodzących z różnych zakątków Europy. Paweł Kender od 22 lat kupuje, restauruje i na swoim podwórku tworzy prywatne muzeum pomp. I każdy może je zobaczyć.

 

ROZMAWIA: KAROLINA MICHALAK

ZDJĘCIA: AGATA JESSE OBIEKTYWNIE

 

Jak góral trafił do Poznania?

Paweł Kender: Z miłości. Pochodzę z Czchowa, małej miejscowości w województwie małopolskim, z której również pochodzi rodzina mojej żony, poznanianki. Małgorzata, bo tak ma na imię, jako nastolatka, wraz ze swoją babcią odwiedzała Czchów dwa razy do roku. Szpekłem ją w kościele. Wydała mi się taka piękna i zrobiłem wywiad wśród znajomych, by dowiedzieć się, kto to jest i skąd się wzięła w Czchowie. Osobiście poznałem ją podstępem na ognisku. Poprosiłem kolegów, którzy je organizowali, aby również zaprosili Gosię, ponieważ chciałem, aby nasze poznanie wyszło jak najbardziej naturalnie.

No i zaiskrzyło?

Oj, tak! Ale mieliśmy po naście lat, ona wróciła do Poznania, ja zostałem w górach i tak sobie miesiącami tęskniliśmy. Pisaliśmy listy do siebie, telefonowaliśmy, choć z telefonami kiedyś nie było tak jak dzisiaj, że każdy ma swój osobisty. Pochodziłem z dość zamożnej rodziny badylarzy, to telefon miałem w domu, ale moja wybranka musiał chodzić na pocztę. Po pewnym czasie zostałem skierowany do odbycia służby wojskowej w Warszawie, gdzie Małgorzata mnie odwiedzała. Ponieważ lepszy dojazd miałem do Poznania, częściej na przepustkach bywałem tutaj niż w rodzinnym domu.

I tak Pan tu przyjeżdżał i już został?

Jeszcze nie. Z rodzicami byłem umówiony, że obejmę gospodarstwo, ale w międzyczasie skomplikowało się wiele spraw, w tym to, że rodzice żony nie chcieli jej puścić w góry i chcieli mieć córeczkę blisko siebie.

I co Pan zrobił?

Chciałem mieć swoje pieniądze, odłożyć trochę na przysłowiowy start i zaraz po wojsku wróciłem w rodzinne strony. Byłem pracowity, ambitny, głowę miałem zawsze pełną pomysłów. Przez rok pobytu w Czchowie prowadziłem rodzinny interes, jeździłem i sprzedawałem towary, które uprawialiśmy w szklarniach. Przez ten czas zarobiłem na wesele i kupiłem meble do naszego pierwszego mieszkania. Dopiero po ślubie w 1983 roku zostałem w Poznaniu.

I tutaj rozwinął i kontynuował Pan badylarski biznes?

Nie. Firm rolniczych i ogrodniczych w tym rejonie było zbyt wiele, żebym mógł się przebić. W latach 80. obowiązywał jeszcze przymus pracy. Jeśli nie chciałeś iść do więzienia, musiałeś pracować. Podjąłem zatem pracę w Kombinacie Ogrodniczym PGO Naramowice, czyli miejscu związanym z moim wykształceniem i doświadczeniem. Co prawda z zawodu jestem ślusarzem-mechanikiem, ale by móc zajmować się gospodarstwem rolnym, musiałem mieć wykształcenie rolnicze. Zaocznie skończyłem szkołę przysposobienia rolniczego, co było warunkiem koniecznym, a następnie kontynuowałem naukę w technikum rolniczym. Wie Pani, zawsze byłem ambitny, pracowity, chciałem mieć własne pieniądze i wieść dobre życie, dlatego gdy nadarzyła się okazja, wyjechałem do Austrii.

Z żoną?

Nie. Małgosia została tutaj. Za granicą, z przerwami, zeszło mi 6 lat. W tym czasie moja żona pracowała w Poznaniu, do tego zajmowała się dwójką dzieci, które pojawiły się w tak zwanym międzyczasie i szukała dla nas domu. Zaradna była, bardzo. W końcu znalazła to miejsce. W domu, w którym teraz jesteśmy, choć wymagał sporego remontu, ponieważ został wybudowany na początku XX wieku, i terenie wokół zakochaliśmy się od razu.

Co się stało, że wrócił Pan do kraju?

W 1991 roku zdarzył się wypadek, w którym zginął nasz siedmioletni syn. To był impuls, by wrócić do Polski na stałe i zająć się rodziną. W Austrii zdobyłem umiejętności z zakresu budownictwa, więc po powrocie otworzyłem firmę zajmującą się remontami domów. Prowadzę ją do dziś wraz z synem.

No dobrze, a jak w Pana życiu pojawiły się pompy?

Są trzy atrybuty porządnego wiejskiego gospodarstwa: dom, ławka i pompa na studni. Gdy dom został już wyremontowany, gospodarstwo w miarę funkcjonowało, stwierdziłem, że do studni brakuje pompy. Zacząłem więc jeździć po okolicy i znalazłem pierwszą pompę – był to rok 1991. Po pewnym czasie stwierdziłem, że przydałaby się lepsza. W miarę jedzenia apetyt rośnie, bo co kupiłem pompę, to po chwili myślałem, że gdzieś jest ładniejsza i chciałbym ją mieć.

Czyli zaczęło się niewinnie od jednej pompy, którą chciał Pan postawić przy studni?

Tak, a potem mnie wciągnęło. Jeżdżąc po Polsce, zacząłem bacznie obserwować przydrożne podwórka, czy przypadkiem ktoś gdzieś ma jakąś pompę.

I gdy widział Pan pompę na podwórku, zawracał i kupował?

Owszem. Zawracałem, szukałem gospodarza, pytałem, czy chce sprzedać. Nie każdy chciał, ale większość się godziła. Na początku ludzie nie zdawali sobie sprawy z ich wartości i oddawali za bezcen. Prawdziwym eldorado były też punkty złomu i do dziś giełdy antyków. Z czasem też pompy zaczęły zyskiwać na wartości i ceny zaczęły wzrastać.

 

 

Ile dziś kosztuje taka pompa?

To zależy, kto sprzedaje, skąd pochodzi i w jakim jest stanie. Ceny plasują się od kilkuset złotych do kilku tysięcy. W Polsce jest czterech profesjonalnych handlarzy pomp. Jeden w Głubczycach, drugi w Zbąszyniu, trzeci w Jaworznie, a czwarty w Krotoszynie. Znają mnie, więc jak coś znajdą, to od razu wysyłają do mnie zdjęcia. Niestety, nie tylko do mnie. Bo może wydać się to dziwne, ale jest nas więcej, więc handlarze poddają pompy pod licytację i sprzedają temu, kto da więcej. Wie Pani, ile nocy nie przespałem, bo pożałowałem pieniędzy? Poza tym handlarze wycwanili się i wraz z pompą oferują masę różnych niepasujących do siebie części.

I musi Pan kupić nawet to, czego nie potrzebuje?

Tak, ale dzięki temu mam autentyczne części i mogę zrekonstruować zdekompletowane egzemplarze, które posiadam.

Czym się Pan kieruje przy kompletowaniu kolekcji?

Głównie estetyką. Taka pompa musi mieć coś w sobie i przyciągnąć moją uwagę. Nie mam ulubionego typu ani producenta. One są tak różne pod względem kształtu, wykończenia, zdobień, że nad każdą pochylam się z zachwytem.

Wymieniał Pan jedną pompę na drugą i tak powstała kolekcja?

Od samego początku, gdy wymieniałem pompy, nie chowałem ich, tylko eksponowałem na podwórku. Ustawiałem je w szeregu i gdy w rządku stało już 12 sztuk, miałem wrażenie, że tak jakoś biednie wyglądają.

I teraz ma Pan ich ponad 350? Ten uśmiech mówi wszystko!

Odrestaurowanych, kolorowych, które stoją na widoku, jest 160 sztuk. Reszta czeka na swoją kolej i czas.

Według jakiego klucza stoją?

Ekspozycję ustawiałem pod względem wizualnym, aby dobrze się je oglądało z perspektywy. Jak Pani zauważyła, moja kolekcja stoi na niewielkim wzniesieniu. Zależało mi na tym, żeby pompy były widoczne z dołu, z ulicy, dlatego ustawiłem je od najmniejszej do największej. Zależy mi też na różnorodności, dlatego przeplatam je kolorystycznie i sygnaturami.

Niektóre pompy pochodzą z końcówki XIX wieku, niektóre znalazł Pan na złomie, więc pewnie nie zachowały się w oryginalnym stanie?

Wiele z nich było w katastrofalnym stanie i większość z nich muszę odrestaurować, dlatego często kupuję takie same pompy, by mieć części na wymianę. Zależy mi na tym, żeby przywrócić im ich oryginalną postać, dlatego nie bawię się w imitacje i jakieś współczesne zamienniki. Nie wszystko jestem w stanie zrobić sam, dlatego współpracuję z odlewnią, mam zaprzyjaźnionego piaskarza, a spawaniem niektórych elementów zajmuje się mój syn.

Mam wrażenie, że jest to bardzo kosztowne i czasochłonne hobby?

Nie piję, nie palę, nie jeżdżę na wakacje, więc mogę sobie pozwolić na takie hobby.

A jako dziecko zbierał Pan coś?

Wtedy w naszym kraju nie wiele było, więc jak się pojawiło coś kolorowego z nutką zachodu, to zaczynało się to zbierać i eksponować. Miałem między innymi znaczki i monety, a jako dorosły człowiek zbierałem militaria, ale powymieniałem je na pompy.

Jak rodzina reaguje na pańską pasję?

Rodzina wspiera i rozumie. Przy tej okazji muszę powiedzieć, że dziękuję mojej żonie za cierpliwość i wyrozumiałość względem tego mojego szaleństwa. Rodzina wie, że jak wyjadę w trasę, to wrócę z pompą – uśmiech. Ponadto, o czym już wspomniałem, często syn pomaga mi w rekonstrukcji. Mam poczucie, że gdy mnie już zabraknie, to moje prywatne muzeum pomp nie zniknie i dalej będzie cieszyć oko ciekawskich, a kto wie, może i kolekcja zostanie rozwinięta.

Mając tyle różnych samotnych części pomp, pomyślał Pan, aby stworzyć autorską? Ponieść się wyobraźni i stworzyć jedyną w swoim rodzaju pompę by Paweł Kender?

Nie, nie, nie, nie! Nie psujmy tego ideału! Niech będą takie, jakie zostały wyprodukowane, ze swoim historycznym rysem. Bardzo mnie denerwuje, gdy ktoś sztukuje pompy. Sąsiad kiedyś miał starą, ale ze współczesnym daszkiem, tak mnie to denerwowało, że dałem mu oryginalny i kazałem wymienić.

Myślał Pan o tym, by stworzyć tu muzeum?

Zbyt wiele biurokracji jest z tym związane, a ja nie mam czasu, żeby się w to bawić. Żartobliwie okleiłem samochód firmowy nazwą „Muzeum pomp” i adresem. Brama na nasze podwórko jest zawsze otwarta. Jeśli ktoś ma ochotę, zawsze może tu wejść i obejrzeć. Czasami wpadają do mnie ludzie, którzy akurat są na przejażdżce rowerowej i zatrzymują się, by zrobić sobie zdjęcia. Raz zdarzyło się, że młoda para zorganizowała sobie tutaj sesję zdjęciową. Pani zdaje się też weszła do mnie z ulicy…