Pierze czy puch?
08.11.2022 11:35:04
Adres Roosevelta 5 w Poznaniu znany jest wszystkim fanom Jeżycjady. Już w pierwszym tomie opowieści o rodzinie Borejków autorka Małgorzata Musierowicz wspomina o zakładzie, w którym szyje się najlepsze kołdry w Poznaniu. I choć rodzina Borejków była wytworem wyobraźni, to adres i funkcjonujący pod nim zakład czyszczenia pierza i szycia kołder mieścił się tam naprawdę. I mieści się tam do dziś. O tajnikach pierzarskiej sztuki rozmawiamy z właścicielem zakładu Panem Markiem Staniszewskim.
ROZMAWIA: Karolina Michalak
ZDJĘCIA: Sławomir Brandt
Jak zaczęła się Pana przygoda z krawiectwem i pierzem?
Ukończyłem wydział elektroenergetyczny na politechnice poznańskiej i pracowałem przez pewien czas w elektryfikacji rolnictwa, ale miałem znajomego, który prowadził działalność gospodarczą związaną z pierzem i w momencie, gdy przechodził na emeryturę, zaproponował mi przejęcie zakładu. Zarobki w państwowych firmach były jakie były, więc nie zastanawiałem się zbyt długo i w 1972 roku przejąłem punkt renowacji pierza przy ulicy Małeckiego. Potem traf chciał, że poznałem pana, który pracował w zakładach pierzarskich w Swarzędzu i znał się na szyciu i renowacji kołder. Przekonał mnie, aby nie ograniczać się tylko do czyszczenia, ale również pod tym kątem rozwinąć profil działalności. I tak współpracowaliśmy ze sobą 25 lat, aż do czasu, gdy on przeszedł na emeryturę.
I tak od razu złapał Pan bakcyla?
Nie ukrywam, że byłem zielony. O pierzu i puchu nie wiedziałem nic i szyć też nie potrafiłem. Na początku podpatrywałem, jak on to robi i żeby nauczyć się fachu, zostawałem wieczorami w pracowni i ćwiczyłem.
W tamtych czasach prowadzenie prywatnej inicjatywy nie należało do najłatwiejszych.
Zgadza się, ale i teraz władza nam tego nie ułatwia. W tamtym czasie dużym problemem było pozyskanie surowca, jakim był inlet, czyli materiału, z którego szyło się kołdry. Na rynku funkcjonowały zakłady w Andrychowie, ale to był towar ściśle reglamentowany. Zapisałem się więc do spółdzielni, ale nie rzemieślniczej, tylko do spółdzielni pracy, ponieważ traktowano je jako państwowe twory, co umożliwiało mi zakup produktów niezbędnych do produkcji kołder. Jako jedyny w okręgu poznańskim mogłem wówczas kupować inlet, co w konsekwencji doprowadziło, do rozrostu działalności i powiększenia zespołu szwaczek do 6 osób. Tak kręciło się do końca lat 80.
Kiedy trafił Pan na Jeżyce?
Na początku lat dziewięćdziesiątych, w wyniku przekształceń własnościowych, zmienił się właściciel kamienicy, i musiałem opuścić lokal. Przez chwilę funkcjonowałem przy ulicy Głogowskiej, aż w końcu Pani Karaszewska, która od lat 60. przy ulicy Rossevelta 5 prowadziła zakład pierzarski, zaproponowała, abym przejął po niej lokal.
Pięćdziesiąt lat na rynku to szmat czasu. Jak udało się Panu przetrwać?
W pewnym momencie, w latach dziewięćdziesiątych, nastąpił wysyp zakładów zajmujących się czyszczeniem pierza. Nie wiem, co było tego przyczyną, czy ktoś uznał, że to jest złoty interes, ale
w szczytowym momencie było nas dwunastu, co, jak na takie miasto, jak Poznań, jest aż nadto.
Nie przetrwały jednak kapitalistycznej próby i dość szybko zaczęły upadać. Nam udało się przetrwać, ponieważ byliśmy zakładem z długą tradycją, mieliśmy wyrobioną renomę, a do tego lokalizacja w samym centrum miasta i to w miejscu znanym poznaniakom od pokoleń. Mimo że konkurencja wykruszyła się, to równolegle zmienił się rynek i musieliśmy poszukiwać alternatyw dla prowadzenia biznesu.
Co takiego się zmieniło?
Pojawiły się supermarkety, które oferowały o wiele tańsze produkty i coraz więcej ludzi zaczęło kupować sztuczne i marketowe pościele. Przestano zwracać uwagę na jakość, a dostępność i ciągłe cenowe promocje zrobiły swoje.
I co Pan zrobił?
Aby utrzymać zakład, postanowiłem wyruszyć w teren i pozyskać punkty przyjęć dla naszych usług. Zamówienia można było składać w kilkunastu punktach w Wielkopolsce, a ja regularnie odwiedzałem je, odbierałem towar, przywoziłem do zakładu i tu na miejscu świadczyliśmy usługę. Zresztą, ten model biznesowy sprawdza się do dziś. Mimo że od kilku lat następuje zmiana trendu i klienci zaczynają powracać. Ponownie jakość zaczyna górować nad ilością, a do tego dochodzi świadomość, jak ważne dla organizmu jest to, na czym śpimy.
Uchyli Pan rąbka tajemnicy i opowie, czym się tutaj zajmuje?
To nie jest lekka praca. Tu się kurzy, lepi i cały czas coś fruwa po zakładzie. Zajmuję się czyszczeniem pierza i szyciem kołder. Dlaczego to podkreślam? Ponieważ żeby wyczyścić pierze, trzeba je najpierw wyciągnąć z kołdry. Żeby je wyciągnąć, trzeba popruć kołdrę. Gdy ten proces zakończymy, trzeba dać nowy inlet i uszyć ją na nowo, bo nie da się wykorzystać dwa razy tego samego inletu. Naturalnym procesem jest wycieranie się pierza, w wyniku czego powstaje pył. Czyszczenie pierza polega właśnie na odprowadzeniu z niego pyłu. Przede wszystkim dezynfekujemy, przepuszczamy je przez specjalne sita w maszynie, która wytrzepuje pierze w odpowiedniej temperaturze. Przez sita przechodzi cały pył i pozostaje czyste pierze. Następnie, by otworzyło się i nabrało objętości, pierze poddaje się parowaniu.
A inlet to?
Materiał z czystej bawełny produkowany specjalnie do szycia kołder. Bardzo mocno zbijany na maszynach i podwójnie tkany, tak aby nie przepuszczał pierza.
Najlepsza kołdra to jaka?
Najlepsza kołdra to taka, w której mamy 70 procent puchu i 30 procent dartego pierza.
Używa się głównie pierza i puchu z gęsi. Kiedyś, w okresie kryzysu, ludzie skubali także kury, ale kury nie posiadają puchu, który nadaje miękkości i sprężystości, a wykonane z niego np. poduszki były bardzo ciężkie, twarde i sztywne.
Ile czasu zajmuje wykonanie jednej kołdry?
Dwuosobowa kołdra to mniej więcej jeden dzień roboczy. Najpierw trzeba posztukować materiał, kolejno z miarą i ołówkiem powymierzać odpowiednie fragmenty. Podszywać każdą kratkę tasiemką, następnie złożyć to i zszyć. Na samym końcu bierze się rurę do ręki, wagę i każdą kratkę napełnia się osobno. Dzięki temu wsad jest równo rozłożony.
Jak często należy czyścić pierze?
To zależy od wielu czynników. Od rodzaju pierza, sposobu i miejsca użytkowania czy też od samych fizjologicznych czynników człowieka. Zdarza się, że trafiają do nas „babcine” pierzyny do czyszczenia albo takie, które zostały zakupione u nas przed kilkunastu laty i ich stan jest bardzo różny. Stare pierze można poznać na przykład po tym, że jest ono zbite i ciężkie.
Najciekawsze zamówienia?
Ludzie czasami przychodzą ze zleceniami typu: obciąć kołdrę albo ją dosztukować. Ale nie zdają sobie sprawy, jak skomplikowana i żmudna to jest praca i w wielu przypadkach zupełnie nieopłacalna. Każdy sobie wyobraża, że tu utnę, tu przeszyję i już jest. A w tym czasie, w którym bawiłbym się w przeróbki, uszyłbym nową kołdrę. Dlatego nie podejmujemy się takich rzeczy. Kiedyś przyjechała do mnie para koszykarzy z Holandii i zamówili pościel 2,5 x 3,5 metra. Proszę sobie wyobrazić, że to jest wielkość małego pokoju. Nie każdy zakład się tego podejmie, ponieważ nie dysponuje odpowiednimi zasobami, które pozwolą chociażby na wykrój tak dużego materiału. Namęczyliśmy się, ale daliśmy radę. Raz też przyszedł do mnie młody człowiek i chciał zamówić poduszkę dla pani, która lubiła wyskubywać piórka. Zależało mu bardzo, aby inlet był tak cienki, żeby piórka swobodnie przez niego przechodziły.
I co Pan zrobił?
Proszę Pani, inlet jest tkany tak, aby nie przepuszczał piórek. Jeśli ktoś chce wyskubywać z niego piórka, to musi zrobić sobie w nim dziurę igłą.
Pana przepis na sukces?
Spełniać najbardziej wyszukane prośby klientów, solidnie wykonywać swoją pracę i jakość przedłożyć nad ilość.
Co dalej z zakładem?
Mimo że jesteśmy firmą rodzinną, bo od lat prowadzę zakład z żoną, to po nas nikt nie przejmie schedy. Dzieciaki, gdy były młodsze, przychodziły do zakładu i pomagały, więc posmakowały tego zawodu, ale wybrały inną drogę kariery. Tego typu miejsca będą upadały, ponieważ nie ma chętnych, aby zgłębiać tajniki tego fachu i przyjść tu do pracy. Także wraz z moją śmiercią skończy się historia tego zakładu.
Nie samym pierzem i puchem Pan żyje.
Nie samym. Interesuję się początkami chrześcijaństwa i starymi drukami, które opisują te historie. Mam nawet bardzo bogate zbiory biblioteczne o tej tematyce. A póki nogi miałem jeszcze sprawne, to żeglowałem.
Przepis na długie i zdrowe życie?
Widzi Pani, ja tak sobie obserwuję tych, którzy siedzą w domach na emeryturach i tak „dziadzieją”. Człowiek musi mieć wyzwania i działać. Oczywiście sił i zdrowia mam coraz mniej, ale aktywność zawodowa dodaje mi energii i motywuje do działania. Póki można, to trzeba pracować. Dla mnie praca zawsze była najwyższą wartością. Praca i jeszcze raz praca.