Najnowszy numer SUKCESU już dostępny 🌞 Sukces po poznańsku to najpopularniejszy magazyn lifestylowy o Poznaniu 🌞  

Organizator:

Pieścidełko, czyli jako to w teatrze nad Wartą różnie się plecie

Podziel się

Teatr Polski w Poznaniu obchodzi w tym roku absolutnie wyjątkowy jubileusz – 150 lat nieprzerwanej działalności. To nie tylko poznańska, ale i ogólnopolska duma: najstarszy polski teatr, który przez półtora wieku, nawet w czasach zaborów, był prawdziwą ostoją polskości. Jego deski pamiętają najwybitniejszych twórców, a karuzela nazwisk, które nim rządziły i na nim grały, przyprawia o zawrót głowy.

  

TEKST: Elżbieta Podolska, ZDJĘCIA: Teatr Polski w Poznaniu

 

Z okazji tak dostojnej rocznicy można było pójść na łatwiznę – zorganizować akademię ku czci, odtworzyć historyczną „Zemstę” Fredry albo stworzyć patetyczne widowisko o samych „świetlanych momentach”. Byłoby porządnie, ale zapewne... nudno.

Ale nie w Teatrze Polskim! Zespół pod wodzą Konrada Marka Cichonia – aktora, reżysera i scenarzysty – postanowił „utrudnić sobie życie” i napisać sztukę na jubileusz, która ukazuje 150 lat działalności, ale... od kuchni. Zamiast laurki, dostajemy opowieść o tym, co przez dekady skrzętnie zamiatano pod dywan poznańskiego porządku.

„Pieścidełko. Narodowy teatr nad Wartą” to brawurowa, trzygodzinna jazda bez trzymanki, która rozbija mit o świętym, skromnym Poznaniu. Skandale, romanse, zdrady, homoseksualizm i ostre sądy, które wygłaszali tacy twórcy, jak Gabriela Zapolska czy Emil Zegadłowicz – ci, którym „Bombonierka” (jak niegdyś nazywano teatr) zbytnio nie posmakowała – wszystko to staje się mięsem i krwią tego widowiska.

Ten spektakl to prawdziwa synteza gatunków, które gościły na scenie Polskiego: od musicalu, przez rewę, wodewil i dramat. 70 osób na scenie – aktorzy, Orkiestra Antraktowa Teatru Polskiego w Poznaniu pod dyrekcją Adama Domurata i Chór Pogłosy – tworzą żywioł, w którym nie ma ani minuty nudy.

Konrad Marek Cichoń, reżyser i współautor scenariusza „Pieścidełka” mówi nam o odwadze, by zmierzyć się z legendą, o skandalach, o poznańskim tyglu artystycznym, a także o trudnym i fascynującym procesie reżyserowania tak monumentalnego dzieła.

Rozmawiamy o jubileuszowym przedstawieniu w Teatrze Polskim w Poznaniu – „Pieścidełko. Narodowy teatr nad Wartą”, którego jest Pan autorem i reżyserem. Gratuluję! Przygotowanie spektaklu na 150-lecie Teatru Polskiego to z pewnością ogromne wyzwanie i duże wyróżnienie. Jak się Pan czuje z powierzonym Panu zaufaniem i odpowiedzialnością?

Konrad Marek Cichoń: Rzeczywiście, czuję się bardzo doceniony przez dyrekcję, że taki rodzaj odpowiedzialności i zaufania został mi powierzony. To jest na pewno bardzo ambitne przedsięwzięcie, a proces pracy nad nim był wieloetapowy. Cieszę się, że dyrekcja wykazała się dużym zrozumieniem, a przygotowania zaczęliśmy odpowiednio wcześnie – prace merytoryczne rozpoczęły się półtora roku przed premierą.

 

Kto Panu towarzyszył w tworzeniu tak skomplikowanego scenariusza?

Scenariusz powstawał we współpracy z moimi kolegami i koleżankami: poznańską artystką Ewą Kaczmarek, Laurą Leisz, Andrzejem Błażewiczem – dramaturgiem Teatru Polskiego i reżyserem, oraz z Demką Pszczołowską, reżyserką. Wszyscy razem zabraliśmy się za tworzenie tego scenariusza.

150 lat historii Teatru Polskiego w Poznaniu w niespełna trzy godziny – to wydaje się karkołomne. Jaka strategia przyświecała Państwu podczas wyboru treści?

To ambitna próba opowiedzenia 150-letniej historii teatru i różnych kontekstów historycznych. Siłą rzeczy, wybór treści jest dość subiektywny, jest nasz. Przyjęliśmy strategię podążania za tak zwanymi środowiskowymi, towarzyskimi ekscesami – tym, co było najbardziej prowokujące, co rozbudzało plotkarskie języczki widowni. Przyglądamy się skandalom i burzliwym aferom, które miały miejsce na przestrzeni różnych dekad i zostały zarejestrowane w archiwach.

Czy korzystali Państwo ze wsparcia historyków?

Oczywiście. Dużym wsparciem w procesie pisania scenariusza była współpraca z historykami teatru. Ogromnie pomógł nam prof. Krzysztof Kurek. Posługiwaliśmy się też wieloma materiałami prof. Dobrochny Ratajczakowej. Ponadto, współpracowaliśmy z Biblioteką Raczyńskich, która jest naszym depozytorium, gdzie przechowywane są m.in. archiwalne muzykalia teatralne. Całość jest bowiem ubrana w formę muzyczną, więc robimy też ukłon w stronę minionych dekad, cytując utwory, które były wielokrotnie wystawiane w pierwszych dekadach istnienia teatru i cieszyły się dużą popularnością.

Wspomniał Pan o skandalach i plotkach. Czy to znaczy, że obalacie mity o „porządnym Poznaniu”?

Próbujemy się temu przyglądać i wsłuchujemy się w zachowane świadectwa tych, którzy postanowili zostawić po sobie jakiś ślad. Jednym z tych wyrazistych jest paszkwil napisany przez Gabrielę Zapolską. Na przełomie wieków po dwóch sezonach pracy w Teatrze Polskim w Poznaniu, postanawia wyjechać i pod męskim pseudonimem opisuje Poznań w niewybrednych słowach jako „pruską twierdzę”, gdzie ciężko usłyszeć polską mowę, gdzie na ulicach jest przemoc, a społeczeństwo jest stłumione przez tani alkohol.

 

Zapolska nie polubiła Poznania...

Zdecydowanie nie. Czuła się tu chyba nie za bardzo bezpiecznie, a jej duży patriotyzm i niemożność usłyszenia polskiej mowy, do tego fakt, że teatr świecił pustkami, sprawiały, że bardzo ubolewała i pozostawiła po sobie takie świadectwo.

Innym jest historia Emila Zegadłowicza, prozaika i poety, który z dużym entuzjazmem przyjechał tu, by pełnić funkcję kierownika literackiego. Próbował wpuścić na scenę ducha poezji i nieco artystycznej perwersji. Wówczas endecka, katolicka społeczność poznańska stawiła temu opór. Zegadłowicz nie znalazł dla siebie miejsca i wyjechał z przytupem, również pisząc paszkwil na Poznań, podpisując go „Do Klechistanu” i „Wasz Emilencja”. Tych świadectw artystów, którym nie było po drodze z Poznaniem, zgromadziliśmy naprawdę wiele.

To rodzi pytanie, które Pan sam stawia w spektaklu: czy Poznań jest płodnym miastem dla teatru?

Ja uważam, że tak, ale jest miastem bardzo specyficznym. Trzeba go polubić i usłyszeć jego dynamikę, jego klimat, i jakoś z nim współgrać.

 

Czy „Pieścidełko” to zbiór luźnych obrazków, czy ma wyraźną nić fabularną?

Ma nić fabularną. Przeprowadzamy widza przez poszczególne wątki. W pierwszej części koncentrujemy się głównie na bohaterkach i bohaterach dwudziestolecia międzywojennego, czyli okresie dyrekcji sławetnego małżeństwa Szczurkiewiczów – Bolesława Szczurkiewicza i Nuny Młodziejowskiej-Szczurkiewiczowej. Oni sprowadzili do teatru inne wybitne nazwiska, jak Stanisława Wysocka i Emil Zegadłowicz. Ich historie w pigułce pokazują uniwersalne prawdy o teatrze i dynamikę środowiska artystycznego w ogóle. W dalszej części spektaklu poznajemy bohaterów z późniejszych epok, aż docieramy do współczesności i oddajemy głos tym, którzy tu aktualnie pracują.

 

70 osób na scenie, orkiestra, chór, tancerze, aktorzy – brzmi to na ogromne, niemal operowe przedsięwzięcie.

Dokładnie. Praca nad tym spektaklem miała inny charakter niż przy normalnych przedstawieniach. Jest Orkiestra Antraktowa Teatru Polskiego w Poznaniu pod dyrekcją Adama Domurata, jest chór Pogłosy pod batutą Joanny Sykulskiej. Żeby skoordynować tak wielkie przedsięwzięcie, musieliśmy przyjąć tryb pracy bardziej rozpoznawalny w operze niż w teatrze dramatycznym. Pracowaliśmy równolegle, różnymi sekcjami w różnych salach, a dopiero w następnych etapach składaliśmy wszystko razem.

 

Musiała panować gorączkowa atmosfera.

Tak, w teatrze wytworzyła się gorączkowa atmosfera, którą z twórcami porównywaliśmy do pracy w szkole teatralnej. W różnych salach ćwiczą różne osoby: jedni śpiewają, drudzy tańczą, ktoś krzyczy, bo prowadzi próbę aktorską. Wspaniały, gorący tygiel artystyczny! Jestem ogromnie wdzięczny za możliwość poprowadzenia tego procesu.

Czy satysfakcja z efektu jest duża?

Bardzo duża i mam ogromną nadzieję, że widzowie również ją odczuwają, oglądając to widowisko.