Witamy w LIPCU! Najnowszy numer SUKCESU jest już dostępny 🌞 zapraszamy do lektury e-wydania najpopularniejszego magazynu lifestylowego o Poznaniu 🌞  

Organizator:

Poznańska Encyklopedia Sportu

Podziel się

Nie, nie chodzi o nowe wydawnictwo, ale o Andrzeja Kuczyńskiego, nestora polskiego dziennikarstwa sportowego. Swoją sportową miłość dzielił zawsze między piłką nożną a hokejem na trawie, między Lecha Poznań i Wartę Poznań. Miłośnik podróżowania, specjalista od rzeczy niemożliwych i człowiek, który zawsze był życzliwy młodym pokoleniom żurnalistów, służąc im radą i bezcennymi informacjami.

ROZMAWIA: Juliusz Podolski
ZDJĘCIE: Agata Jesse Obiektywnie

Twoje serce bije bardziej dla piłki nożnej czy hokeja na trawie?
Andrzej Kuczyński: Nie da się tego określić jednoznacznie i nie chciałbym też tego rozpatrywać w ten sposób. Obie dyscypliny sportu dały mi bardzo wiele emocji i wzruszeń i każdej z nich oddałem całego siebie, poświęcając im wszystkie swoje umiejętności. Jak wiesz, moją przygodę ze sportem, zacząłem z wysokiego C.

Tak, to był słynny mecz Warty Poznań w 1947 roku.
Miałem wtedy sześć lat i było to 30 listopada, obchodziłem w tym dniu imieniny. Do Poznania przyjechał mój wujek Stefan, który miał epizod piłkarski w Warszawiance i razem z nim poszliśmy na mecz na nieistniejący stadion przy Rolnej. Atmosfera niesamowita, z jednej strony stały bloki, w których z okien kibice przyglądali się meczowi z Wisłą Kraków. Jego stawką był tytuł mistrza Polski. Pamiętam, że zaczęło się kiepsko, bo 1:0 dla Wisły, ale potem szybko Warta pokazała swoją moc i do przerwy wygrywała 5:1. Mecz ostatecznie skończył się rezultatem 5:2. I to był drugi tytuł dla „Zielonych”. Wraz z tatą stałem się namiętnym kibicem, chodziliśmy, a potem ja sam na Lecha i Wartę.

Nie ciągnęło Cię do sportu wyczynowego?
Ciągnęło, ale jak to się wtedy mówiło – byłem słabowitego zdrowia. I pewnie to była przyczyna sprawcza, że zostałem dziennikarzem sportowym.

Tuż po stażu w „Głosie Wielkopolskim” objąłeś odpowiedzialne stanowisko.
Tak, niewielu o tym wie, ale byłem kimś na kształt rzecznika prasowego w cywilu w Dowództwie Wojsk Lotniczych w Poznaniu. Jednak po jakimś czasie obsadzono to stanowisko mundurowym, a ja przez prasę zakładową (miesięcznik, a potem dwutygodnik „Stomilowiec”) wróciłem do gmachu „Prasy” przy Grunwaldzkiej.

Byłeś dziennikarzem, dla którego nie było rzeczy niemożliwych. Na mecze docierałeś autobusem, koleją, samolotem, na wodzie. Wielu mówiło o Tobie, parafrazując przysłowie, gdzie diabeł nie może, tam Andrzeja Kuczyńskiego pośle. Legendarne są opowieści o Twojej wyprawie do Aberdeen w stanie wojennym czy do Tirany dwa lata po śmierci dyktatora Envera Hoxhy.
Tak, starałem się zawsze dotrzeć tam, gdzie powinien być dziennikarz sportowy z Polski. Czasami pomagałem kolegom dokonać wyjazdowych cudów. Pamiętam, jak Staszek Garczarczyk z „Gazety Poznańskiej” nie dostał wizy na wyjazd do Bilbao na mecz rewanżowy Lecha Poznań w europejskich pucharach. Spreparowałem pismo do „Gazety” i wysłałem dalekopisem, że wiza czeka na lotnisku w Bilbao. Staszek poleciał czarterem z Lechem i po dyskusji na lotnisku został wpuszczony. Wykorzystałem tu casus zasłyszany od kolegów dziennikarzy. Do Albanii pojechałem w 1988 roku jako jedyny dziennikarz z Polski na mecz pucharowy Lecha z Flamurtari Vlora. Wizę zdobyłem fortelem, bo przypiąłem się do wyjazdu z klubem, a pojechałem na własną rękę. Wizy nie cofnięto, a ja przeszkolony przez Albańczyka mieszkającego w Poznaniu pojechałem przez Berlin i Budapeszt. Redakcja mi pomogła. Miałem paszport służbowy i albańskie pieniądze – leki. W hotelu mieszkałem w pokoju z młodym Andrzejem Juskowiakiem, a korespondencję nadałem dla „Sportu” i PAP-u z biura Polskich Linii Oceanicznych.

A jak to było z Twoją znajomością z Alexem Fergusonem, legendarnym menadżerem Manchesteru United?
A to zabawna sytuacja. No i nie wyolbrzymiajmy tego, że była to znajomość. W stanie wojennym w 1982 roku Lech grał w pucharach ze szkockim Aberdeen. Postanowiłem tam pojechać. Po perturbacjach z wizą w końcu poleciałem do Londynu. Kolejne zawirowania (nie udało się złapać odpowiedniego połączenia oddalonego o 801 km Aberdeenu od Londynu) nie pozwoliły mi dotrzeć na mecz i musiałem wrócić do Polski. I tu zaczyna się historia ze słynnym menadżerem. Wyjeżdżając za granicę, korespondencję nadawałem z bardzo różnych miejsc. Połączenia był niezwykle drogie i nie było mnie na nie stać, więc redakcje dzwoniły na wskazane przeze mnie numery np. do budki telefonicznej albo do klubu. Jadąc do Aberdeen, podałem numer w siedzibie drużyny. No i wszyscy polscy dziennikarze dzwonili potem na ten numer, pytali o mnie. Szkoci odebrali ich mnóstwo i w czasie rewanżu w Poznaniu na konferencji prasowej Alex Ferguson, początkujący trener prowadzący Aberdeen, zapytał: „A gdzie jest ten dziennikarz, o którego wszyscy u nas pytali?”.

Nie mogę nie zapytać o to, jak stałeś się prawdziwym guru hokeja na trawie?
Jak o wielu rzeczach w życiu, zadecydował przypadek. Pracowałem dla katowickiego „Sportu”, a dwa „laskarskie” zagłębia to Wielkopolska i Śląsk. Były momenty, kiedy na Śląsku było nawet więcej drużyn niż w Wielkopolsce. Siłą rzeczy musiałem poznać tę dyscyplinę, szybko ją pokochałem, stałem się, nieskromnie powiem, autorytetem. Nikt na poważnie nie wgryzł się w temat. Chociaż mógł. Dzięki hokejowi zwiedziłem kawał świata: Australię, Japonię, Malezję, kraje europejskie, ale nigdy nie dotarłem do Indii, chociaż miałem wizę i bilet na mistrzostwa świata. Stan wojenny pokrzyżował plany. Napisałem też dwie książki o hokeju: „Święta gra azjatyckich magów” i wraz z nieżyjącym prezesem honorowym związku Antonim Karwackim „80 lat Polskiego Związku Hokeja na Trawie 1926-2006”.

Niewielu wie, że jesteś założycielem pierwszego Klubu Kibica Lecha Poznań.
Byłem dziennikarzem „Głosu”, współpracowałem z katowickim „Sportem”. Napisałem tekst, że na Zachodzie wielkie kluby mają swoje kluby kibica. Podchwyciły to obie redakcje i objęły nad pomysłem patronat. To był listopad 1976 roku, a trenerem został Jerzy Kopa. Zainteresowanie było tak duże, że gdy organizowaliśmy spotkanie w ZNTK, trudno było się wcisnąć i znaleźć wolne miejsce. Mam jeszcze notes z tego spotkania, na którym Kopa przedstawiał wizję utrzymania zespołu. Potem powstał klub w Śremie.