Najnowszy numer SUKCESU już dostępny 🌞 Sukces po poznańsku to najpopularniejszy magazyn lifestylowy o Poznaniu 🌞  

Organizator:

Poznańskie oblicze chłopek

Podziel się

Projektowaniem graficznym zajmuje się od blisko 20 lat. Jest twórczynią ponad 800 okładek książek i jest wielce prawdopodobne, że każdy z nas w swojej domowej biblioteczce posiada książkę z okładką jej autorstwa. O kim mowa? O Annie Pol – dziewczynie, która swoją artystyczną kreacją dołożyła cegiełkę do sukcesu książki „Chłopki. Opowieść o naszych babkach”.

 

ROZMAWIA: KAROLINA MICHALAK

ZDJĘCIA: Archiwum prywatne

Jesteś bardzo twórczą osobą, jednak dopiero „Chłopki” sprawiły, że Twoje nazwisko stało się znane szerszej publiczności.

Może zacznijmy od tego, że zdobyłam gruntowne wykształcenie artystyczne. Skończyłam Państwowe Liceum Sztuk Plastycznych im. Piotra Potworowskiego w Poznaniu, a konsekwencją tego były studia na Akademii Sztuk Pięknych w Poznaniu, gdzie ukończyłam wydział malarstwa.

Malarstwa, a nie grafiki?

Z malarstwa trudno się utrzymać, zwłaszcza jeśli jest się młodym, początkującym artystą, a ja utrzymywałam się sama od początku studiów. Malowałam z pasji, a zarabiałam, projektując grafikę. 

Co to były za prace?

Przez pół roku pracowałam w studiu graficznym, ale dość szybko zdałam sobie sprawę, że nie jestem korporacyjnym zwierzem, zbyt cenię sobie niezależność i postanowiłam działać jako freelancer. Razem z moim przyjacielem, Radkiem Berentem, obecnie połową duetu Kwiaty i Miut, pracowaliśmy dla firmy Solar, odpowiadaliśmy za kampanie reklamowe, tworzyliśmy sesje zdjęciowe i projektowaliśmy katalogi kolejnych kolekcji. Projektowałam także pocztówki, gazetę studencką i odkąd pamiętam, tworzyłam kolaże.

Skąd pomysł, żeby zająć się okładkami?

Wymyśliłam pod koniec studiów, że chcę w pracy łączyć przyjemne z pożytecznym, czyli w tym wypadku czytanie książek i ich projektowanie, tworzę bowiem nie tylko okładki, ale także ich wnętrza, ilustracje, typografię, skład. Oczywiście to wszystko zależy od zlecenia. Książka jest małą formą graficzną, nad której powstaniem pod względem graficznym można łatwo zapanować.

Pamiętasz swoje pierwsze zlecenie?

Zaczęło się od zaprojektowania okładki płyty muzycznej dla znajomego, którą sam sobie wydał, a która nie weszła do szerszego obiegu, więc nie wiele osób ją widziało. Ale chyba wtedy połknęłam bakcyla. Postanowiłam wówczas, do czego zachęcam młodych i początkujących artystów, że przygotuję swoje portfolio i zaprojektuję okładki książek, które przeczytałam. Nie było to trudne zadanie, bo skupiłam się na tych pozycjach, które lubiłam i które zapadły mi w pamięć i wzbudziły spore emocje. Wysłałam swoje prace do wielu wydawnictw i dość szybko zaczęłam dostawać propozycje współpracy.

Kto był pierwszy?

Pierwsze odezwało się Wydawnictwo Literackie i dla nich zaprojektowałam pierwszą okładkę komercyjną do książki Jarosława Mikołajewskiego „Męski zmysł”, prawie jednocześnie zaczęły spływać zlecenia od Wydawnictwa W.A.B. – dzisiejsza Grupa Wydawnicza Foksal – i były to okładki wykonane techniką kolażu, notabene do tej pory stosuję tę metodę.

Co jest takiego w okładce, że zdecydowałaś się w nich specjalizować?

Okładka to dla mnie pewnego rodzaju dzieło artystyczne, które przyciąga uwagę i może sprawić, że dokonamy zakupu. Okładka wymaga całościowego podejścia. Na projekt poza frontem składają się też jej tył i grzbiet i są to dla mnie tak samo ważne elementy. Lubię połączenie lektury i szukania odpowiedzi, jak ma wyglądać gotowa książka. To dla mnie trochę jak rozwiązywanie łamigłówki, gdzie premiowane są zaskakujące wyniki.

Czy są tematy, których byś się nie podjęła?

Staram się unikać kryminałów, zwyczajnie boję się je czytać (uśmiech) ale mam kilka okładek książek z tego gatunku na swoim koncie. Pewnie nie podjęłabym się niczego, co jest laurką polityka, z którego poglądami się nie zgadzam.

Jak wygląda proces twórczy?

To zależy od zlecenia, od autora i wydawnictwa. Zawsze jednak zaczyna się od otrzymania tekstu książki, który muszę przeczytać. Czasem wydawnictwo i autor dzielą się swoją wizją okładki, czasem dostaję tylko draft książki, tekst bowiem dopiero powstaje albo jest w tłumaczeniu, ale już jest plan wydawniczy i trzeba przystąpić do projektowania. Czasami wykonuję ręczne szkice, czasami siadam od razu do komputera. Zdarza się, że dostaję szczegółowy brief, w którym są zawarte informacje, do kogo kierowana jest książka, jaki jest jej główny target.

Jak rodzą się pomysły?

Nie ma na to jednej recepty. Czasami pomysł na okładkę wpada już podczas rozmowy z autorem lub redaktorem, a czasem trzeba przebrnąć przez wszystkie strony i dać sobie chwilę, aż pojawi się klarowna wizja.

W opisie wydawnictwa, z którym współpracujesz, przeczytałam „nad koncepcją graficzną książek czuwa jedna z najwybitniejszych artystek w tej branży”. Czujesz się wybitna?

(uśmiech) Czuję się pewna w tym, co robię. Z Marginesami, bo to z nich cytat, współpracuję od samego początku powstania wydawnictwa. Przez kilka lat byłam ich dyrektorem artystycznym, opracowałam identyfikację wizualną i koncepcję graficzną wydawnictwa, obecnie projektuję dla nich już tylko książki. Wolę projektować, niż mówić innym, jak to robić.

„Chłopki.” Jak dostałaś to zlecenie?

Joanna Kuciel-Frydryszak wydała w Marginesach jedną z serii swoich książek, do której zaprojektowałam okładki. Pierwszą była okładka do książki „Iłła, opowieść o Kazimierze Iłłakowiczównie”, następnie „Służące”, więc gdy pojawił się następny tytuł z serii, naturalne było, że to ja zaprojektuję okładkę. Przy poprzednich pozycjach świetnie nam się współpracowało, więc nikt nie widział potrzeby, by zmieniać projektanta. Z ciekawostek – wspomina o tym sama autorka – okładka, którą dziś widzimy, nie była od razu zatwierdzona. To był pierwszy wybór wydawnictwa, ale nie Joanny, która obstawiała przy wyborze innego zdjęcia. Trochę to trwało, nim ją przekonaliśmy, ale dziś sama przyznaje, że cieszy się, że dała się namówić. Wiele osób, które spotykam, mówi, że ta okładka odzwierciedla treść książki.

Ale ten przekaz nie jest zbyt nachalny.

Bo nie chcieliśmy, aby taki był. Kobieta dźwiga koromysła, to zwyczajny obrazek, jednocześnie jest bardzo symboliczny. Obrazuje ciężar, który niosły na swoich barkach nasze babki. Można zobaczyć w tym obrazie też symbol krzyża, a słońce nad jej głową może być aureolą. Ja widzę tam też wielką moc, jaką miały nasze babki.

Skąd u Ciebie pasja malarska?

Od dziecka malowałam i rysowałam i twierdziłam, że będę artystką. W mojej rodzinie nie było tradycji artystycznych, moi rodzice nie zajmują się sztuką. Miałam jedynie kuzynkę, która także wybrała drogę artystyczną, ale nie miałyśmy częstego kontaktu w dzieciństwie.

To jak zareagowali rodzice, gdy okazało się, że ich córka chce zostać artystką?

Gdy rodzice usłyszeli, że chcę zdawać do liceum plastycznego, co wiązało się z przeprowadzką do Poznania, bardzo mnie wsparli w tej decyzji. Zapisali mnie nawet i wozili raz w tygodniu na warsztaty, które miały pomóc mi przygotować się do egzaminów. Z perspektywy czasu widzę, jak ważne było wtedy ich wsparcie i pełne zaufanie, jakim mnie obdarzyli. W szkole podstawowej nie dostałam jakiegoś wsparcia od nauczycieli. Wtedy pokutowało myślenie, że artysta nie da sobie w życiu rady. Jestem szalenie wdzięczna moim rodzicom. Do tego stopnia pomagali mi i we mnie wierzyli, że gdy w liceum i nawet na studiach miałam zajęcia z rzeźby, to ojciec brał mnie do warsztatu i spawał dla mnie konstrukcje do moich instalacji.

A mąż, dzieci? Tworzycie artystyczny team?

Mąż jest dziennikarzem i copywriterem, czasami spotykamy się przy wspólnych projektach, jednak zazwyczaj pracujemy osobno. Mam córkę i dwóch synów, synowie nie przejawiają zainteresowania sztuką, jednak widzę, że są na nią wrażliwi. Córka zaczęła właśnie studia na Akademii Sztuki w Rotterdamie, na wydziale audiowizualnym.

Gdzie tworzysz?

Od kilku lat wynajmuję pracownię niedaleko Starego Rynku. Staram się maksymalnie rozdzielić pracę od życia domowego, ale trochę mi się to nie udaje – uśmiech. Jestem nocnym markiem, więc często pracuję wieczorami. Przyjęłam taki podział, że „brudne” prace wykonuję w pracowni – nie każdy jak ja lubi zapach terpentyny – a prace komputerowe wykonuję w domu.

To znaczy, że wróciłaś do malarstwa?

Przez pierwsze lata macierzyństwa malarstwo odstawiłam na plan dalszy, ale od kilku lat konsekwentnie poświęcam mu coraz więcej czasu. Z moimi przyjaciółkami, Magdą Wolną i Marianną Sztymą, współtworzymy nieformalny kolektyw artystyczny „Pol_Sztyma_Wolna”. Razem kreujemy kolekcje malowanych ręcznie talerzy i wazonów. Tworzymy projekty tkanin. Swoje prace prezentujemy poza obiegiem galeryjnym. Wyszukujemy przeznaczone do remontu lokale i w nich organizujemy jednodniowe wystawy. Takie podejście sprawia, że jesteśmy niezależne, mamy swobodę wyrazu artystycznego i same decydujemy, co, jak, gdzie i w jakim czasie prezentujemy.

Czego Ci życzyć?

Tego, żeby to, co robię, zawsze sprawiało mi frajdę i abym mogła robić to jak najdłużej.