Tam, gdzie wilki mówią dobranoc
03.09.2019 14:00:00
Jadąc do Sosnowego Dworu nie wiedziałam, że będzie to wyjazd z gatunku tych niezapomnianych. Bo kiedy trafiasz do pięknej, drewnianej chałupy gdzie znajdujesz spokój, ciszę, wspaniały czas i łapiesz oddech, to już nie mówimy o pensjonacie. Mówimy o domu pełnym ciepła i wspaniałych ludzi, którzy otwierają drzwi i pomagają choć na chwilę się zatrzymać. Zawitał tu nawet Robert Makłowicz. A wszystko w otoczeniu jednych z najpiękniejszych polskich gór – Bieszczadów Wysokich.
TEKST i ZDJĘCIA: Joanna Małecka
Samochód powoli toczył się wąskimi drogami za jeziorem Solińskim. Drzewa przemykały za oknami jedno za drugim. Był środek lata, wszystko zachwycało kolorami. Bieszczady powalały swoją dostojnością. – Wreszcie złapię oddech – pomyślałam. – Tylko żebyśmy nie trafili znów na milion ludzi. W głowie przewijały się, jak taśma, obrazy pensjonatu, który widziałam tylko w Internecie. Zbliżaliśmy się do Cisnej. Wyobrażałam sobie okazałą, drewnianą chatę, porośniętą zielenią, gdzieś w urokliwym zaciszu.
Na rozdrożu tablica: w prawo Cisna, w lewo – Wetlina. Skręciliśmy w lewo. Droga stawała się coraz bardziej malownicza. Słońce nieśmiało przedzierało się przez ogromne drzewa. Otworzyłam okno. Świeże powietrze trzeźwiło, w oddali widać wypasane zwierzęta. Chwilę jechaliśmy w milczeniu, żeby nic nie stracić. Urocze, drewniane domki, niekiedy pomalowane na biało i niebiesko, przyciągały nasz wzrok. Po jednej stronie stawy z możliwością połowu pstrąga. Z drugiej strony mieszkańcy czekali na autobus. Ktoś przechodził przez ulicę.
Droga do Sosnowego Dworu
Nagle drogowskaz nakazał nam skręcić w prawo. Zjechaliśmy. Wąska droga, która pomieści jeden samochód, więc trzeba uważać. Przecinają ją tory wąskotorówki. Podobno miejscowi na koniach napadają tutaj na turystów – taka zabawa i powrót do dawnych czasów. Po obu stronach góry, na zboczu których stoją niewielkie chałupki. Pod jednym bawiły się dzieci. Polami galopowały konie, ktoś kosił trawę. Jakby świat się zatrzymał. Za kolejnym drzewem, drewniana tablica, a na niej ledwo widoczny, lekko zarośnięty pięknym krzewem, napis „Sosnowy Dwór”. Zaparkowaliśmy. Był piękniejszy, niż go sobie wyobrażałam. Drewniany dom porośnięty zielenią i dosłownie wklejony w górski krajobraz. Na werandzie wisiały fuksje, stały dwie drewniane ławeczki, do drewnianej belki przypięto podkowy na szczęście. Obok biegały dwa psy. Stanęłam w osłupieniu i wzięłam głęboki oddech. Pachniało świeżym drewnem, gotującymi się ziemniakami, przed chwilą zerwaną miętą. Dookoła szumiały drzewa, zielona trawa była idealnie przycięta. – Idziemy czy chcesz jeszcze chwilę postać? – zapytał Marcin, który wypakowywał walizki z samochodu. A ja chciałam, żeby ta chwila trwała wiecznie, żeby czas się zatrzymał. – Zaczekaj – powiedziałam. Maleńką ścieżką, otuloną krzewami i pachnącymi kwiatami, pobiegłam na tył domu. Bieszczady uśmiechały się do mnie z każdej strony. Na ogromnej werandzie nie było nikogo. Przysiadłam. Na horyzoncie przemykały niewielkie chmury, naprzeciwko stał drewniany, niezamieszkany dom, w tle szykowano miejsce na ognisko. Słychać było rąbanie drewna. Po lewej stronie konie wystawiały nieśmiało łby ze stajni. Niedaleko wolno przemykali ludzie.
Mama Iza
– O, jesteście państwo – w drzwiach ukazała się Iza, właścicielka. Ładna, brunetka o niebieskich oczach. Nie wyglądała na miejscową. – Zapraszam do środka. Miała w ręce wielki wiklinowy koszyk, a w nim świeży chleb. Za wielkimi, tarasowymi oknami, dostrzegłam domową kanapę, kilka foteli, stół przykryty haftowanym obrusem. Pośrodku, na niewielkim stoliczku, księga pamiątkowa gości, prawie cała zapisana. Dwie zabytkowe komody wypełnione pięknym szkłem. Przy wielkim, rodzinnym stole, tuż obok, przemiła blondynka nakrywa do stołu. – Ma pani ochotę na obiad? – zapytała. – Stanęłam jak wryta. – Dziękuję, dopiero przyjechałam – odpowiedziałam grzecznie. – Tu jest jadalnia, gdzie wszyscy razem jemy śniadanie i obiadokolacje, obok w biblioteczce stoi drugi stół. Codziennie rano zajmiecie tu swoje miejsce, o tutaj – prowadzi nas do biblioteczki. Pod ścianą półki z książkami, przewodnikami i mapami. W oknach wiszą śnieżnobiałe firanki, wszystko w drewnie. – A po śniadaniu powiem Wam, co warto zobaczyć i dokąd pójść, jeśli mielibyście wątpliwości – mówi Iza. – Tutaj macie ekspres do kawy, w lodówce jest mleko. Po prawej stronie, w drewnianej, ręcznie rzeźbionej szafce, filiżanki, kubki i szklaneczki. Pod sufitem zawieszone stylowe lampy, malutkie dzwoneczki i wiele pasujących tu idealnie detali. Na ścianach ręcznie malowane i rzeźbione anioły, zabytkowe zegary. Pachnie domem. – A tu klucz do Waszego pokoju. Gdybyście czegoś potrzebowali, będę w domu obok – Iza uśmiecha się i wychodzi. Wszystko jest idealnie dopracowane i wysprzątane. W Sosnowym Dworze nie ma nic przypadkowego.
Tam, gdzie patrzą anioły
Nad schodami prowadzącymi na piętro kilka anielskich obrazów. Na wprost stara, drewniana komoda. Nawet do klucza przypięty anioł. W pokoju nie ma telewizora, Internet też ledwo działa. Otworzyłam okno. Marcin właśnie wniósł walizki, a ja, jak zahipnotyzowana, łykałam promienie słońca wpadające przez okno z widokiem na górskie szczyty. Powoli dzień dobiegał końca. Usiedliśmy na werandzie popijając gorącą herbatę. Kilka minut po godzinie 23.00 przeraźliwe wycie. – Wilki – mówi Marcin. Wataha wilków, żyjąca w oddalonym o kilkadziesiąt metrów lesie, wyła wniebogłosy. – Prawdopodobnie coś upolowały – rzucił Piotr, mąż Izy, przechodzący obok. To było coś niesamowitego.
Przy wspólnym stole
Rano wciąż słyszeliśmy wycie. Ale to był już wytwór naszej wyobraźni. Zeszliśmy do jadalni. Na pięknie zastawionym stole Iza układała talerzyki. Obok nas siedzieli ludzie z Olsztyna, Gdańska, rodzina, która przyjechała późnym wieczorem z Katowic. Nikt o nic nie pytał, nie mieliśmy metryk, nie budowaliśmy spisu zawodów. Rozmawialiśmy o pogodzie, o górach, o butach, kurtkach, szlakach, które dziś pokonamy. Podawaliśmy sobie dzbanek z gorącą herbatą, a kiedy ktoś skończył mówił, po prostu „dziękuję”. Smakowaliśmy domowej roboty powideł, dżemu, szynki, serów. Jajecznica podawana była w misce. Jedliśmy szybko, żeby nie wystygła. Codziennie Iza zostawiała nam papier śniadaniowy i woreczki, w które pakowaliśmy kanapki i to, co zostało ze śniadania. – Jedzcie, żeby nic nie zostało na talerzach – powtarzała. A my, posłusznie, jakby to byli rodzice – jedliśmy. Byliśmy jedną, sosnową rodziną, chociaż wtedy nikt tego nie wiedział. Wieczorami, przy ognisku, śpiewaliśmy piosenki, a na gitarze przygrywał Krzysztof z Sosnowca.
Magiczny dom
Kiedy nie było ogniska, siadało się na werandzie. Zachwycały nas zachody słońca. Wszędzie leżały poduszki, z sufitu zwisały kwiaty, psy dawały się pogłaskać. Spacerowaliśmy wokół Sosnowego Dworu, obsadzonego setkami roślin i rysowaliśmy go z każdego strony. Tam, gdzie schodziły się szczyty, wędrowały ptaki i nachodziły chmury. Każdy robił co chciał, nikt nie zadawał zbędnych pytań, rodziny grały karty, było wspólne czytanie książek. Wędrowaliśmy palcami po mapach, szukając kolejnych wyzwań. Łapałam każdą minutę leżąc na trawie, a przy mnie wylegiwały się psy. Chłonęłam to miejsce. Magiczny dom pośrodku szczytów, w którym wszystko było zaczarowane. Może to zasługa aniołów? A może to właściciele? Nie wiem, ale na pewno tam wrócę.
Sosnowy Dwór
Stworzony z pasji i miłości do Bieszczad przez Izę i Piotra. Wraz z dwójką dzieci i 12 końmi mieszkają w wiosce Krzywe kilkanaście lat. Ich historia trochę przypomina american dream. Rzucili prace w korporacjach i przenieśli się właśnie tutaj. Mówią o nich niespokojne duchy…