To Poznań mnie wybrał
Widzowie Teatru Polskiego znają go doskonale, bo można go na deskach poznańskiej sceny oglądać w wielu rolach dramatycznych i komediowych. Należy do zapracowanych aktorów, ale jak sam mówi, chce się rozwijać i grać jak najwięcej. To jego Agnieszka Holland wybrała do roli Karima w „Zielonej granicy”. Marzy mu się podróż do Indii, ale na razie ma czas na wypady do kina Muza i księgarni. Alan Al Murtatha to wesoły, skromny młody mężczyzna, ale lepiej nie wchodzić mu w drogę, bo świetnie zna karate.
ROZMAWIA: Elżbieta Podolska
ZDJĘCIA: Monika Stolarska, Archiwum teatru
Jako bardzo młody człowiek był Pan znakomitym sportowcem.
Alan Al Murtatha: Rzeczywiście najpierw był sport. Trenowałem karate przez prawie 11 lat.
I to z sukcesami.
Moim największym sukcesem było zdobycie tytułu wicemistrza świata w karate fudokan, a także kilkukrotnie mistrza Polski. To dawne lata. Od paru dobrych lat nie trenuję. Właściwie dlatego, że się wyprowadziłem do innego miasta do liceum. Tam już bardzo sporadycznie trenowałem.
Skąd pomysł, by zostać aktorem?
Przygotowywałem się wtedy na medycynę, byłem na profilu biologiczno-chemicznym. Plan był taki, że miałem zostać prominentnym lekarzem. Teatr pojawił się najpierw jako zabawa. Po maturze nie dostałem się na medycynę, ale też i na aktorstwo, na które zdawałem tak na wszelki wypadek, żeby się sprawdzić. Zabrakło mi wtedy chyba 2 punktów na medycynę, ale jeszcze się nie poddawałem. Poszedłem na ten rok do Lart studiO w Krakowie. Udało mi się poprawić maturę, żeby mieć więcej punktów na medycynę. Dostałem się też do krakowskiej szkoły teatralnej. Zdecydowałem się, że to jest to, co chcę robić. Sport w moim życiu został już tylko hobbystycznie. Lubię czasem pograć w piłkę, w kosza. Elementy karate przydają mi się w spektaklach.
Nie żałuje Pan trochę tej medycyny? Aktorstwo jest bardzo niepewnym zawodem.
Aktorstwo nie jest ani łatwym zawodem, ani bardzo prominentnym. Łatwo też z niego wypaść. Czasami się zastanawiam, czy nie rzucić tego wszystkiego i nie iść jeszcze na medycynę. Teoretycznie jeszcze bym mógł. Aktorstwo chyba jednak było mi pisane. Mój tato jest lekarzem i obserwując, ile on poświęcił temu zawodowi, to chyba nie miałbym tyle serca do tej pracy. To jest zawód, w którym cały czas trzeba się dokształcać i być na bieżąco.
Jak tato zareagował, kiedy nagle z medycyny zrobiły się studia aktorskie?
Pamiętam ten telefon, kiedy mu powiedziałem. Wiedział, że poprawiłem maturę i chyba rodzice spodziewali się, że będę studiował medycynę. To był koniec czerwca albo początek lipca 2016 roku, jeszcze trwały egzaminy… Zadzwoniłem do taty i powiedziałem, że dostałem się do szkoły teatralnej. Przyjął to całkiem spokojnie. Na pewno zabrało nam to trochę tematów do rozmów, bo jako lekarze mielibyśmy o czym dyskutować. Poszedłem swoją ścieżką, która jest dla moich rodziców trochę abstrakcyjna. Nie zawsze mogą przyjechać na moje premiery, bo mieszkają na Podlasiu. Rzadko mają okazję oglądać mnie na teatralnych deskach. W Poznaniu jeszcze nie byli.
Bardzo szybko Pan zadebiutował. Już na drugim roku studiów.
Można powiedzieć, że miałem dwa debiuty. W profesjonalnym teatrze zadebiutowałem we wrześniu 2017 roku, czyli jeszcze przed startem II roku studiów w sztuce na wynos w teatrze Anki Graczyk i Dariusza Starczewskiego, moich pedagogów z Lartu, w spektaklu „Postrzał”. Natomiast debiut na dużej scenie teatralnej miałem na II roku w Warszawie w „Królu” w reżyserii Moniki Strzępki.
Od samego początku ma Pan ogromne szczęście do świetnych reżyserów.
Tak się złożyło. Teatr Polski w Poznaniu bardzo dużo dołożył i dokłada do mojego życiorysu. To tutaj grałem w spektaklach bardzo ważnych i znakomitych polskich reżyserów.
Jak trafił Pan do poznańskiego teatru? Wcześniej grał Pan przecież w Krakowie i w Warszawie.
Nie walczyłem o miejsce w żadnym teatrze. Nie myślałem wtedy o tym.
Nadal jest Pan w zespole Teatru Polskiego w Warszawie jako aktor współpracujący.
Tak. Może uda nam się jeszcze zebrać ten niesamowity zespół i zagrać ponownie spektakl „Król” według prozy Twardocha. To był spektakl z Andrzejem Sewerynem. Pamiętam, że dyrektor Maciej Nowak najpierw przyjechał na „Króla” do Warszawy, a potem na mój dyplom do Krakowa. Wtedy zaprosił mnie do roli w „Don Juanie”. Potem była „4:48 Psychosis” z Pawłem Demirskim. W zasadzie po tych dwóch rolach dyrektor mnie zapytał, czy chcę tu zostać. Powiedziałem, że tak, bo zdążyłem się tu już trochę zadomowić. Poznałem ludzi, polubiłem ich i to miejsce. Stwierdziłem wtedy, że jak Poznań mnie wzywa, to idę. Zazwyczaj decyzje w swoim życiu podejmuję impulsywnie. Brałem to, co mi dawało i akceptowałem to.
Nie żałuje Pan tego wyboru?
Nie. Myślę, że się tu rozwinąłem. Nie jestem pewien, czy w Warszawie miałbym szansę grać tak dużo i takie role. Szczególnie w młodym wieku ważne jest, by dużo grać. W Teatrze Polskim w Poznaniu mam też okazję spotykać znakomitych twórców i robić świetne rzeczy, które chce się robić. Nie ukrywam, że to był jeden z powodów, dla których się zdecydowałem. To miejsce bardzo mi odpowiadało profilem tego, co się tutaj robi.
W jakich rolach czuje się Pan najlepiej? Gra Pan zarówno w dramatach, jak i w komediach.
Zacząłem grać w teatrze młodzieżowym, w którym sięgaliśmy po teatr absurdu, po komedie. Potem w szkole teatralnej złapałem bakcyla dramatycznego grania. Myślę, że teraz jestem bardzo elastyczny, w zależności od tego, czego się ode mnie oczekuje. Lubię wprowadzać lekkość do swoich postaci, jeżeli jest to w zgodzie z tematem i światem.
Sięgnął po Pana też film. Agnieszka Holland zaprosiła Pana do udziału w „Zielonej granicy”. Pochodzi Pan z Podlasia, a korzenie ma Pan jemeńskie i to wszystko się splata z tematem filmu. Było to dla Pana trudne przeżycie?
Nie chcę nadmiernie wyolbrzymiać tego, jak ciężka była to rola psychicznie i fizycznie. To było kilka dni zdjęciowych. Była to trudna rola. Chciałem jak najwierniej, jak najuczciwiej oddać to, co przeżywa mój bohater. Było to dosyć kosztowne psychicznie i rzeczywiście po zakończeniu zdjęć złapałem się na tym, że to wpłynęło na moją kondycję mentalną, ale po kilku latach w tym zawodzie wiedziałem już, jak w tego wyjść.
Trochę w tym temacie siedziałem już wcześniej, czytając, oglądając relacje. Dwa razy miałem też okazję zagrać w podobnych projektach, tylko krótkometrażowych produkcjach. Po „Zielonej granicy” dostałem kolejną propozycję zagrania uchodźcy w małym projekcie, ale już odmówiłem. Musiałem zrobić przerwę. Potrzebowałem zmiany.
Jak wyglądała współpraca z Agnieszką Holland, bo mówi się, że na planie potrafi być tyranem, ale też bardzo wspiera aktorów?
Jest bardzo wymagająca. W momencie, kiedy nam zaufała, to praca stała się bardzo satysfakcjonująca. Agnieszka Holland jest bardzo konkretna, ale też nie było potrzeba wielu słów, żeby nas naprowadzać. Wiedzieliśmy, co mamy do zagrania i dostawaliśmy tylko drobne uwagi. Bardzo doceniam też to, co robiła wokół tego filmu, żeby nagłośnić ten temat, żeby ludzie mieli świadomość. Wykonała naprawdę świetną pracę i w wielu przypadkach udało jej się zmienić podejście ludzi do uchodźców.
„Zielona granica” to nie jedyny film w Pana dorobku.
Wcześniej było „Wesele 2” Wojciecha Smarzowskiego. Gram tam podwójną rolę: współczesną i historyczną z czasów II wojny światowej. To było moje pierwsze doświadczenie przed kamerą. Zdarzyło się od razu po skończeniu szkoły. Złapałem wtedy tego bakcyla filmowego.
Ale gdyby miał Pan wybierać, to nadal pierwszy byłby teatr?
Trochę też nie mam wyjścia, bo bardzo dużo gram. Wchodzę na zastępstwa, próbuję nowe role i nie bardzo jest czas, by chodzić na castingi.
To chyba dobrze, kiedy ma się tyle pracy?
Zdecydowanie tak. Najważniejsze jest, żeby się rozwijać. Na razie nie zabiegam bardzo o role w filmach. Z moją karnacją nie ma wielu ról na polskim rynku, dlatego uczę się francuskiego i arabskiego, żeby może za kilka lat spróbować sił w zagranicznym filmie. Zobaczymy.
Jak się Pan zadomowił w Poznaniu?
Miałem dosyć trudny czas. Byłem bardzo zakorzeniony w Krakowie. Darzę to miasto dużym uczuciem. Zostało tam wielu bliskich przyjaciół. Początki były trudne. To był taki okres samotności. Teraz się już z tego wyciągnąłem. Zrozumiałem, że tutaj życie toczy się w innym rytmie. Jestem tutaj przede wszystkim po to, żeby pracować. Myślę jednak, że jest mi tu coraz lepiej. Chyba ten proces aklimatyzacji powoli się kończy.
Ulubione Pana miejsca w Poznaniu oprócz oczywiście Teatru Polskiego?
Kino Muza i księgarnia w Zamku. Czasem nawet jedno po drugim. To takie miejsca z klimatem.
Pana pasją są podróże. Dokąd wybiera się Pan w najbliższym czasie?
Był plan, żeby lecieć do Tajlandii, ale to jeszcze musi poczekać. Kuszą mnie Indie. Jest mnóstwo takich miejsc, planów. Zmieniają się na bieżąco.