Trzeba być aktorem uczciwym
07.12.2021 10:58:26
Można go spotkać w Poznaniu. Potrafi być bardzo różny: subtelny, dystyngowany, poważny, zabawny, straszny. Nie daje się zaszufladkować. Cały czas szuka kolejnych wyzwań. Jak sam mówi, aktorowi nic nie może przychodzić łatwo. Mateusz Damięcki to świetny aktor, ale też człowiek, z którym można przegadać godziny i stale jest mało.
ROZMAWIA: Elżbieta Podolska
ZDJĘCIA: Krzysztof Opaliński
Oglądając film „Furioza”, byłam zaskoczona Pana rolą, tym, że potrafi Pan wcielić się w taką postać. Zupełnie nie odpowiadało to moim wyobrażeniom o Panu. Na co dzień spokojny, a w filmie bestia. Wtedy przypomniały mi się słowa mistrza Zbigniewa Zapasiewicza, żeby nigdy nie utożsamiać aktora z postacią, którą gra.
Dziękuję za słowo „wcielić” i za wspomnienie profesora Zbigniewa Zapasiewicza. Słowo „wcielić” jest bardzo ważne w przypadku mojego zawodu. Wcielić nam się zdarza, ale nie zawsze. Profesor Zapasiewicz to piękna karta w moim życiu, chociaż tym piękniejsza, im więcej czasu mija od naszego spotkania. Jeżeli mogę sobie na to pozwolić, powiem, że nie do końca potrafiłem zrozumieć, co profesor chciał nam przekazać, kiedy byłem w szkole teatralnej. Miał dosyć ciekawy system nauczania. Pieklił się, wkurzał okropnie na nas za to, że nie proponujemy, a jak próbowaliśmy coś zaproponować, to i tak wchodził na scenę i sam nas ustawiał mówiąc, jak mamy zagrać. Pedagogicznie nie spełniał naszych studenckich oczekiwań, co do przekazania wiedzy, która była nam wtedy tak bardzo potrzebna. Wszyscy wiemy, że był znakomitym praktykiem, ale żeby go zrozumieć w szkole, trzeba było się bardzo namęczyć i posiadać „nadwiedzę”, której wtedy nie miałem. Z tego, co pamiętam, to kazał nam w jednoaktówkach Czechowa robić wszystko, żeby łamać stereotypy, które każdego z nas dotyczyły. Byliśmy zaproszeni do szkoły teatralnej jako amanci, to robił wszystko, by to złamać. Bardzo dużo czasu zajmowało mu tłumaczenie nam, jak ważne na scenie jest włączenie myślenia. W przeciwieństwie do innych nauczycieli, którzy wymagali od nas wykonywania tylko prostych zadań aktorskich. Do dzisiaj pamiętam pierwszy rok Akademii Teatralnej, jak pierwsza grupa – nie moja – miała zajęcia z panią profesor Anną Seniuk i wykonywali proste zadania aktorskie, przemieniając się w zwierzęta. Ktoś był kotem, ktoś psem, myszą. W tym samym czasie grupa Zapasa, czyli ta moja – robiła „Czekając na Godota”.
Po latach, jak Panu się wydaje, która metoda była lepsza.
– Nie mam pojęcia. Profesor traktował nas jak osoby dojrzałe i dorosłe. Myśmy byli nim zafascynowali i oczekiwaliśmy, że będzie znał odpowiedzi na wszystkie pytania, podczas gdy on eksperymentował z nami, sprawdzając, czy damy sobie radę. Często nie dawał nam jasnych odpowiedzi, mówiąc wręcz – nie wiem. Po latach wspominam tę metodę, jako bardzo oryginalną, ale też to, co bardzo ważne, że to właśnie profesor wyjawił nam sekret aktorstwa. Mieliśmy mętlik w głowie, bo chodziliśmy na castingi. Wolno nam było to robić, choć nie zawsze mogliśmy później przyjąć rolę. Było to dla nas oczywiste, że musimy chodzić na nie, niektórzy dla czystej praktyki, niektórzy dla zarobku. Ja miałem trochę inną sytuację, bo do czasu rozpoczęcia studiów dużo pracowałem, miałem też oszczędności. Ale wszyscy wiedzieliśmy, jak będzie wyglądać nasza przyszłość. Im wcześniej zaczniemy chodzić na castingi, tym większe będziemy mieli doświadczenie i nawet jeżeli ich nie będziemy wygrywać, to i tak trzeba na nie chodzić, żeby się pokazywać. Na castingach do filmów i seriali mieliśmy być tacy, jacy jesteśmy, naturalni. Tam nikt eksperymentował, zwłaszcza z osobami, które nie miały jeszcze pozycji na rynku. Jeżeli masz 19 lat i jesteś ładnym chłopakiem, będziesz takich grał. Jeżeli jesteś charakterystyczną blondynką w wieku 22 lat, to w serialu taką osobę zagrasz. Jednocześnie w Akademii profesor Zapasiewicz zżymał się na to okrutnie i wściekał strasznie na castingi. Próbował nam tłumaczyć, że to nie o to chodzi w aktorstwie, że jego filozofia polega na tym, żeby zdać sobie sprawę, że aktor jest kimś, kto powinien się wysilić. Nic nie może przychodzić łatwo, że nie można odcinać kuponów, bo bycie bardzo bogatym aktorem to rzadkość. Podobnie, jak być aktorem, który może dyktować warunki – to także rzadkość. Trzeba być aktorem uczciwym, który dużo pracuje, który uczy się tekstów, który potrafi sprostać najtrudniejszym zadaniom. Robił wszystko, byśmy mieli garby, byśmy kuleli, byli bez zębów, byśmy jako dwudziestolatkowie, sprawdzali się na terenie zupełnie nam nieznanym.
Przydało się to wszystko w „Furiozie”?
Czy się przydało? Ja tę metodę musiałem znaleźć sam dla siebie. Podczas pracy nad rolą Goldena, nie korzystałem świadomie z tego, co mówił profesor. Raczej później przypomniałem sobie, że nasz Zapas mówił dokładnie to samo. Ciekawe było zrozumienie, że chodziło Mu właśnie o ten cel. W szkole było dla nas oczywiste, że nigdy nie wskoczymy na taki poziom, żeby móc z profesorem porozmawiać, jak równy z równym. I to nie tylko przez wzgląd na doświadczenie, ale ze względu na wiek oraz epokę, która nas dzieliła. Nikt nie marzył nawet o tym, by dostąpić zaszczytu, żeby mówić profesorowi na ty, np. w teatrze. Nie wyobrażam sobie tego. Za to dziś mam głębokie poczucie, że dzięki Goldenowi udało mi się choć trochę zbliżyć do mojego profesora. W życiu zawodowym sporo się namęczyłem. Świadomą pracę aktorską zacząłem jako 10-latek. Dostawałem za nią wynagrodzenie. Musiałem więc jeszcze jako dziecko poświęcić na to mój czas i moją uwagę. Musiałem oddać kawałek dzieciństwa, żeby wykonywać pracę, która tak naprawdę kojarzy nam się z dorosłością. Spędzałem, tak jak pełnoletni aktorzy, po 12 godzin na planie. To były wyrzeczenia, bo nie mogłem iść do szkoły, pojechać na obóz, wycieczkę, bo jestem w świecie dorosłych i skoro się zobowiązałem, to muszę moją pracę wykonać. To było coś, czym od małego nasiąkałem. Znałem ten świat ze względu na tatę, który grał w teatrze. I choć, jak mówię, namęczyłem się już trochę, to jest takie męczenie, które sprawia mi przyjemność.
Film jest wart zobaczenia i docenienia na tle innych polskich filmów?
Jest to kino gatunkowe, ale ja bym się nie bał takiego kina. Kino gatunkowe jest kinem dla ludzi.
Coraz więcej ma Pan związków ze stolicą Wielkopolski. W „Furiozie” grał Pan z poznanianką, Weroniką Książkiewicz, a Pana żona jest dyrektorem artystycznym Teatru Muzycznego w Poznaniu.
Moja praca wymaga przemieszczania się, a to pozwala poznawać nowe miejsca, nowe środowiska i ludzi. Jestem przyzwyczajony do tego, że całe moje życie kręci się wokół pracy, a osoby, które są blisko, siłą rzeczy muszą się do tego dostosować, a przynajmniej to uszanować. Nie mogę być często na obiedzie o 15:00, nie mogę odwołać dnia zdjęciowego czy spektaklu w teatrze. Na szczęście pojawiła się na mojej drodze Paulina, która w pełni to wszystko rozumie, bo sama ma bardzo podobny świat. Czasem dla żartu wypominam Jej, że ma łatwiej niż ja, bo stoi po tej drugiej stronie, jest realizatorem i choreografką. To od Niej zależy, czy na próbie są potrzebni wszyscy aktorzy, czy nie. Od Niej zależy, czy można zrobić ustępstwo dla jakiegoś tancerza czy aktora, który ma w danym dniu coś do załatwienia. To od Niej zależy, czy próba się odbędzie czy nie. Jest na widowni i może trzymać dziecko na ręku, jeżeli Jej tylko nie przeszkadza w wydawaniu poleceń, jeżeli ma fajnego asystenta, który pokaże ruchy na scenie. Ja jestem w mojej pracy zależny od takich osób jak Ona. Ale łatwo nie jest. Jesteśmy oboje związani z teatrami. Okazuje się, że nienormowany czas pracy u jednej osoby już stanowi spory problem dla organizacji życia domowego, a u dwóch to wręcz karkołomna układanka. Logistyka codzienna urasta to rangi sztuki (śmiech).
A do tego jest w Waszym życiu jeszcze tych dwóch małych urwisów.
Są wspaniali. W odpowiednim momencie przypominają nam, że bez nich nic nie miałoby sensu. Wszystko co robimy, jest dla nich i poprzez nich, wobec nich i o nich. A jeżeli chodzi o prozę życia, to czasem bywa piekielnie trudno.
Trochę Wam się drogi rozjeżdżają, bo tu Warszawa i zdjęcia, a tu Poznań i teatr…
No tak, ale też nie zapominajmy, że nasz syn Franciszek w wieku 2 lat był już w 17 teatrach w Polsce i za granicą. Syn wsiadał z żoną do samochodu i jechał do teatru. Przez pierwszy rok życia zrobił ponad 20 tysięcy kilometrów samochodem. Paulina jest ze Szczecina, więc często jeździła też do rodziny. Poza tym pracuje w różnych miejscach: Poznań, Białystok, Kraków, Trójmiasto, a nawet Wilno, gdzie też robiła przedstawienie. Franek wszędzie tam z Nią był. Ma już swoje ulubione miejsca, ukochane pracownie w poszczególnych teatrach.
Czyli rośnie kolejne pokolenie Damięckich związanych z teatrem?
Zobaczymy… Uważam, że to jest fascynujący świat. Do niczego nie zmuszamy naszych synów, oni sami dostrzegają, a w zasadzie Franek, bo Ignaś jeszcze nie ma roku. Wywożenie synów do teatru nie wiąże się dla nich z niczym nieprzyjemnym. Ignaś, jak słyszy muzykę, to widać, że mu się to bardzo podoba. Franek jest już doskonale obeznany z tym wszystkim. Zmierzam do tego, że odnaleźliśmy się z Pauliną jak w korcu maku, połączyła nas nie tylko miłość od pierwszego wejrzenia, ale pasja. Wiemy, czym jest dla nas dom i czym jest praca. Potrafimy to uszanować. Ja jestem bardziej niecierpliwy, Ona ma w sobie pokłady cierpliwości. Podziwiam Ją za niespożytą energię, kiedy robi z dziećmi takie rzeczy, gdzie ja odpadam w przedbiegach. Wspaniałe jest też to, że nasze wybory zawodowe są nie tylko po to, żeby zarabiać na dom. Wielokrotnie robimy rzeczy po to, by nie zapomnieć, czemu wykonujemy ten zawód, czyli z pasji, przyjemności, z ogromnego uczucia i chęci robienia czegoś lepszego. Nie zawsze muszą za tym stać duże pieniądze, a czasem nawet w ogóle nie muszą stać żadne. Nie każdy współmałżonek by to zrozumiał.
Takie dobranie się w życiu jest jak wygrana na loterii.
Tak. Cieszę się też, że Paula nie jest aktorką. Wiele się mówi o tym, że związki, w których obie strony są aktorami są bardzo trudne, często naznaczone rywalizacją, która czasem jest zdrowa, a czasem nie.
Jak Państwo spędzicie nadchodzące Święta Bożego Narodzenia? Spokojnie, rodzinnie czy może w ciepłych krajach?
Z tym spokojem w naszym domu przy Franiu i Ignasiu to raczej trudna sprawa (śmiech). Na pewno postaramy się, żeby było rodzinnie. Ale to też nie jest proste, bo rodzina jest w dwóch i to dość odległych miastach: Szczecinie i Warszawie. Wszyscy też mamy inną optykę przez pandemię. Nastąpiło przewartościowanie, docenienie pewnych spraw, a odpuszczenie sobie innych. Nie są to już czasy, kiedy za wszelką cenę będziemy się spinać, aby wszystko było idealnie. Święta Bożego Narodzenia to przede wszystkim atmosfera, a czy sałatka jest zrobiona w domu, czy kupiona, to już mniej istotne.