Włosy od Claudine
31.10.2022 12:07:54
Ten salon przykuwał moją uwagę od lat. Kobiety spełniają tam marzenia o nowej, niecodziennej fryzurze, która podkreśla ich piękno. Claudine Datta nie strzyże włosów, a kobiety wychodzą od niej odmienione. Wszystko za sprawą długich, pięknych warkoczyków, naturalnie przedłużonych włosów czy burzy loków. Zajrzyjcie ze mną do Afro Salonu Claudine, gdzie również odpłyniecie do świata afrykańskiej kultury.
ROZMAWIA: Anna Jasińska-Pawlikowska
ZDJĘCIA: Sławek Brandt
Salon, który czyni cuda. Czy przychodząc do Pani, trzeba mieć pomysł na siebie, czy też po prostu oddać się w Pani ręce i metamorfoza sama się dokona?
Claudine Datta: Dobrze mieć jakiś pomysł na siebie i omówić to ze mną. Mam wówczas możliwość doradzić klientce i dobrać najlepszą dla niej fryzurę. Często zdarza się, że klientka przychodzi do mnie z nastawieniem na daną fryzurę, jednak ja widzę ją w nieco innym, korzystniejszym dla niej wydaniu. Posiadam wiedzę z zakresu trychologii, która w połączeniu z moim doświadczeniem pozwala mi dobrze doradzić. Oczywiście omawiam to z osobą, która oddaje się w moje ręce i bez problemu dobieramy styl, w którym klientka będzie czuć się równie świetnie. Jeszcze nie spotkałam na swojej drodze dziewczyny, która wyszłaby smutna z mojego salonu (śmiech).
Co aktualnie jest na topie? Warkoczyki, afro czy może inne fryzury?
W tym roku zdecydowanie wygrywają loki, ponieważ robią furorę i zwracają na siebie uwagę. Warkoczyki mają w Polsce ponaddwudziestoletnią tradycję. Niektóre dziewczyny są im wierne, ale większość poszukuje w tej chwili czegoś odmiennego. Aktualnie na topie są też naturalne przedłużenia i zagęszczenia włosów.
Słyszałam, że ma Pani własną metodę przedłużania włosów: włosy a’la Diatta.
Tak nazywam fast pro-weave. Jest to bezinwazyjna metoda przedłużania włosów. Do jej opracowania zainspirowała mnie technika stosowana przez prababcie w Afryce: my – Afrykanki, mamy gęste, kręcone włosy. Wiadomo, że ten, kto ma loki, bardzo chce mieć proste włosy i odwrotnie. Afrykańskie dziewczyny wymyśliły, że należy zapleść na całej głowie, przy samej skórze, warkoczyki i do nich doszyć nitką proste włosy. Oryginalnie, ta metoda nazywa się „tissage”. Ja wymyśliłam metodę, która pozwoli białym dziewczynom uzyskać piękne długie włosy. Zaplatam na głowie kilka warkoczy i doszywam do nich naturalne włosy. Wiem, że tylko w moim salonie działamy w ten sposób. Nie używamy gumek, kleju ani nawet keratyny. Wszystko jest naturalne. Staramy się jak najmniej ingerować w strukturę włosa. To naprawdę dyskretna metoda przedłużenia włosów, która pozwala na dowolne stylizacje, ponieważ łączenie jest niewidoczne.
Jak często trzeba odnowić przedłużane włosy?
To zależy, jak szybko rosną. Jeśli nie czujemy, że osuwają się, można śmiało cieszyć się fryzurą. Osobiście stawiam na wizytę średnio co 1,5 miesiąca do dwóch. Daje mi to możliwość sprawdzenia włosów i odnowy łączenia. Mogę również przenieść warkoczyki na inną warstwę włosów, by poprzednie mogły się zregenerować.
Z jakich regionów Polski przyjeżdżają do Ciebie klientki?
Niektóre naprawdę z daleka (śmiech). Z całego kraju, a nawet z całej Europy. To Polki, które wcześniej wyjechały za granicę, a gdy tylko wracają do rodziny, wracają też do mnie. Mój salon jest jedynym w Polsce, który prowadzony jest przez rodowitą Afrykankę. Nasze fryzury bazują na umiejętności zaplatania warkoczyków. Aby wykonać przedłużenie włosów czy afro, loki, musimy doskonale zaplatać warkoczyki, dlatego w salonie pomagają mi Afrykanki – przeważnie są to studentki. Warkoczyki to nasza tradycja, robimy to od dziecka, mamy to we krwi i nieustannie udoskonalamy nasz warsztat. Wszystko zaczyna się w domu. Jeśli matka zaplata warkocze, to na pewno jej córki również nauczą się tego. Prowadzę także szkolenie z tego, jak poprawnie zaplatać warkoczyki oraz z zaplatania afro i loków. Inni fryzjerzy zapisują się do mnie na specjalistyczne szkolenia.
Muszę w końcu zapytać, skąd dokładnie Pani pochodzi?
Jestem z Rwandy. Czuję się jednak obywatelką całej Afryki. Ludzie w Polsce widzą we mnie „ambasadorkę” Afryki, a to dlatego, że wprowadzam ich w świat kultury afrykańskiej.
Jak zatem trafiła Pani do Polski, do Poznania?
Przyjechałam jako wojenna imigrantka. Moja siostra wcześniej rozpoczęła tutaj studia, dlatego łatwiej mi było uzyskać status uchodźcy. Tak zaczęłam swoje życie w Poznaniu. Nie było łatwo. Dziś wspominam to z uśmiechem na twarzy, jak ja sobie wtedy dałam radę. Musiałam rozpocząć życie w nowym, obcym dla mnie świecie. Pamiętam, że była wtedy zima. Bałam się, że wychodząc na zewnątrz, zmrozi mnie. Musiałam kupić ciepłą, grubą kurtkę (śmiech). W końcu w Rwandzie nie ma mrozów i zimy. Mimo że tyle lat żyję w Polsce, nadal kocham upały. Widzę różnice między moimi dziećmi a mną. One tutaj się urodziły i nie rozumieją mojej niechęci do zimy. Dziwią się też, że nie mówię tak czysto po polsku, jak oni. W domu mówimy również po francusku, a synowie dodatkowo świetnie sobie radzą z angielskim. W języku polskim najtrudniejsza jest dla mnie gramatyka i odmiana rzeczowników oraz czasowników. Uczyłam się sama, bo nie było mnie stać na kurs języka polskiego, dlatego byłam zdana na siebie i czasem prosiłam siostrę o konsultację. Postawiłam na słuchanie radia, oglądanie telewizji i telenowel. Później uznałam, że muszę dokończyć studia. Aby zrealizować ten cel, musiałam wylegitymować się odpowiednim certyfikatem językowym i musiałam pójść na kilka lekcji przygotowujących do egzaminu eksternistycznego. Udało mi się! Dzięki temu dostałam się na studia uzupełniające magisterskie na Uniwersytecie Przyrodniczym na meliorację inżynierii środowiska. Gdy przyjechałam do Poznania, miałam już za sobą studia inżyniera sanitarnego. Wcześniej jednak studiowałam w języku francuskim.
Czy dzieci idą w ślady mamy? Wybrali fryzjerstwo albo inżynierię środowiska?
Oj, nie! (śmiech). Moi synowie są sportowcami. Kochają piłkę nożną i football amerykański. Uwielbiają też śpiewać. Starszy syn studiuje w Kanadzie, a młodszy w tym roku zdaje maturę i dopiero będzie decydować o swoim życiu. Szczerze mówiąc, wcale nie miałam w planach otwierania po studiach salonu fryzjerskiego. Tak mnie pokierowało życie. Zaczynałam w malutkim studio na Winogradach. Gdy zobaczyłam, że chętnych na proponowane przeze mnie fryzury przybywa, postanowiłam przenieść się do większego miejsca – przy ul. Śniadeckich.
Metamorfozy, które Pani przeprowadza, nie są łatwym kawałkiem chleba. Trendy nieustannie zmieniają się i trzeba być kreatywnym, rozwijać się.
Trzeba śledzić modę. Nie można być hermetycznym. Muszę podążać za nowościami i rozwijać wachlarz swoich usług. Muszę cały czas się uczyć i iść z duchem czasu, dlatego co chwilę wpadam na coś nowego i daję wiele z siebie. Dziewczyny, które do mnie przychodzą, są dla mnie jak terapia. Cieszę się ich szczęściem, zadowoleniem. Uwielbiam te szczere uśmiechy klientek. Jestem dumna, że darzą mnie zaufaniem. Spędzają ze mną kilka godzin podczas wizyty i czasem dzielą się swoimi problemami, rozmawiamy o życiu. Niektóre klientki otwierają się. Często słyszę, że potrafię wspierać psychicznie ludzi, którzy przechodzą trudniejszy czas. Uwielbiam podnosić ludzi na duchu. Upadki nas doświadczają. Ważne, żeby szybko się podnieść i iść dalej. Zupełnie jak w piosence Isy Lady, która śpiewała w suahili: „maisha ni mlima, kupanda na kushuka, kutereza sio kuanguka”, czyli: „życie jest jak góra idzie w górę i w dół. Poślizgnąć się, nie znaczy upaść”.
Czego życzyć Pani na przyszłość?
Wiadomo, zdrowia, bo jest ono najważniejsze i chciałabym być po prostu zawsze szczęśliwa. Większość ludzi jest z natury dobra. Mam tutaj sporo przyjaciół i staram się otaczać dobrymi ludźmi. Dzięki nim jestem silna.
W takim razie życzę także, aby na Pani drodze stawali tylko życzliwi i pozytywni ludzie.
Dziękuję!