Witamy w kwietniu! Najnowszy numer SUKCESU jest już dostępny 🌞 zapraszamy do lektury najpopularniejszego magazynu lifestylowego o Poznaniu 🌞  

Organizator:

Dobrze się bawię przy pisaniu

15.07.2022 11:18:50

Podziel się

Poznań to jego miejsce na ziemi. Upodobał go sobie też jako miejsce największych zbrodni. Właśnie pojawiła się jego najnowsza książka pod tytułem „Śmierci ulotny woal”, która zabiera nas do roku 1930. Tajemnice, zjawiska paranormalne, zbrodnie – to jego chleb powszedni. Im mroczniej, tym lepiej – oczywiście tylko w pisanych przez niego kryminałach. Prywatnie Ryszard Ćwirlej to oczytany wykładowca uniwersytecki, dziennikarz, reporter, którego w życiu wszystko ciekawi i który nie potrafi usiedzieć na miejscu – tak go charakteryzują studenci.

ROZMAWIA: Elżbieta Podolska
ZDJĘCIE: Adam Ciereszko

Jest Pan poznaniakiem z wyboru, zafascynowanym historią miasta. Co ono ma w sobie takiego, że stało się bohaterem Pana książek?
Poznańskość zawsze we mnie tkwiła. Przez całe swoje młodzieńcze lata mieszkałem w Pile, a moi rodzice pochodzili z Szamotuł pod Poznaniem. Miastem, do którego zawsze się jeździło po większe zakupy, a były to lata 70–80, był Poznań. To tutaj  studiowali moi rodzice, a i ja często przemierzałem jego zakątki. Robiło na mnie wrażenie metropolii – potężne ulice, wielkie domy, ogromny ruch. Zupełnie inaczej niż w prowincjonalnej Pile. Zawsze też był punktem odniesienia w rozmowach rodziców. Poznań usadowił się, zagnieździł w moim umyśle i sercu, i tkwi do dzisiaj.

Jak to się stało, że socjolog z wykształcenia, reporter, dziennikarz z ogromnym doświadczeniem, szef w mediach, został pisarzem kryminałów? Co było tym impulsem?
Od zawsze czytałem kryminały. Już jako dziecko zacząłem czytać komiksy z przygodami Kapitana Żbika, a to przecież był kryminał w najczystszej postaci tylko obrazkowy. Potem czytałem wszystkie dostępne u nas pozycje z tego gatunku z literatury europejskiej i światowej, ale też kryminały milicyjne, które działy się tu i teraz. Kryminały zawsze były blisko mnie, choć oczywiście czytałem też mnóstwo innych książek. Potem, już jako dziennikarz, nabrałem znacznej łatwości przelewania słów na papier. Przyszedł taki moment, kiedy zacząłem sobie zadawać pytanie, czy do końca życia chcę jeździć na materiały o dziurach w jezdni, politykach przyjeżdżających do Poznania, czy może spróbuję swoich sił w innym rodzaju pisania. Zawsze coś pisałem i pomyślałem sobie, że może dziennikarstwo to tylko jeden z punktów na życiowej ścieżce. Pisarstwo było naturalną koleją rzeczy. Ta przygoda zaczęła się w 2004 lub 2005 roku, ale robiłem to wtedy nie tak, jak dzisiaj, że codziennie siadam i piszę, ale w chwilach wolnych od innych zajęć. Wobec tego trwało dość długo zanim powstała książka. To był też początek polskiego kryminału po czasach PRL-u. Pierwszy nowoczesny kryminał w Polsce wydał Marek Krajewski w 1999 roku. Potem pojawili się kolejni autorzy, moje koleżanki i koledzy, którzy osadzali akcje swoich powieści w różnych miastach: w Warszawie, Krakowie, Gdańsku, a jako ten lokalny patriota i poznaniak czekałem, żeby wreszcie pojawiła się książka z naszym miastem w tle. Nikt nie chciał się za to zabrać. Czekałem, czekałem, aż w końcu, jako człowiek niecierpliwy, postanowiłem sam ją napisać.

Jak Pan znajduje pomysły? Czy są to wymyślone historie, a może takie, o których Pan pisał, jako dziennikarz?
To zależy. Staram się, żeby wydarzenie, które jest początkiem historii, miało swoje odniesienie do rzeczywistości. Choćby pierwszy przykład z brzegu – „Milczenie jest srebrem” opowiada o poznańskich milicjantach, którzy wyjaśniają zagadkę kradzieży sarkofagu św. Wojciecha. Punktem wyjścia tej historii było prawdziwe śledztwo. Potem dorobiłem bardziej skomplikowaną fabułę, zmieniłem i naginałem fakty, żeby była atrakcyjniejsza i wciągająca dla czytelników. Takie jest prawo autora powieści kryminalnej, który nie musi trzymać się kurczowo przebiegu śledztwa i odtwarzać go punkt po punkcie, jak to musi robić dziennikarz.

Czy chodząc ulicami Poznania, wybiera Pan miejsca kolejnych morderstw albo zdarzeń?
Jak tylko pomyślę o tym, gdzie kogoś mogę zamordować, to od razu nasuwają mi się kolejne miejsca. Jak wybiorę konkretne miejsce, to jadę tam, żeby zobaczyć, jak ono wygląda w tej chwili, sprawdzam też, jak mogło wyglądać w latach, o których piszę, żeby być wiarygodnym. Jeżeli moi bohaterowie znajdują trupa w bramie, to czytelnik może być pewien, że ja w tej bramie byłem i dokładnie sprawdziłem, jak to miejsce wygląda. Zaczynając pisać, pomyślałem sobie, że dobrze byłoby wykorzystać cały anturaż lat osiemdziesiątych, który nas tak bardzo śmieszył u Barei. Postanowiłem wrócić do tamtych czasów i pokazać jako głównych bohaterów milicjantów, ale bez całej ideologii. Nie robić z nich herosów, tylko normalnych ludzi z ich ułomnościami. Chciałem pokazać milicję taką, jaka była, a w zasadzie przerysować ten obraz, po to, by ten kryminał nie był tylko opowieścią, w której epatuje się zbrodnią i przemocą, ale żeby przekazać też troszeczkę ducha wspomnień z lat, które minęły. Przy okazji pisząc o latach osiemdziesiątych, odgrzałem tego kotleta, jakim był kryminał milicyjny, nadając mu jednak inny wymiar, pozbawiając go ideologii. Robert Ostaszewski, krytyk i pisarz kryminałów z Krakowa, w recenzji mojej książki określił, że stworzyłem kryminał neomilicyjny lub postmilicyjny i nazwał mnie ojcem nowego gatunku literackiego.

Niedawno ukazał się Pana najnowszy kryminał.
Tak. Premiera była 29 czerwca. „Śmierci ulotny woal” dzieje się w Poznaniu w kwietniu 1930 roku. Podczas seansu spirytystycznego przywołana z zaświatów postać pułkownika Hermana von Zanthiera wieszczy śmierć jednego z uczestników spotkania. Można by było uznać to za żart, gdyby nie fakt, że niedługo później, wskazany przez ducha wicekonsul Albrecht von Pieskow, znika bez śladu. Czy przepowiednia się spełniła, czy powodów absencji należy szukać gdzie indziej? Jeśli jest w Poznaniu ktoś, kto może rozwiązać tę zagadkę, to jest nim bez wątpienia komisarz Antoni Fischer.