Witamy w kwietniu! Najnowszy numer SUKCESU jest już dostępny 🌞 zapraszamy do lektury najpopularniejszego magazynu lifestylowego o Poznaniu 🌞  

Organizator:

Sztuka Wysokiej Ścieżki

12.03.2024 10:31:17

Podziel się

Jedyny poznaniak, który stanął na szczycie Annapurny, jednego z najtrudniejszych i najbardziej śmiercionośnych ośmiotysięczników. Wanda Rutkiewicz, z którą dane mu było się wspinać, twierdziła, że bakcyla do ekstremalnych sytuacji i odporność na mróz złapał już w przedszkolu, chowając się w lodówce. O pasji do wspinania, partnerstwie w górach, które może uratować życie, i miłości do muzyki opowiada nam Mariusz Sprutta.

ROZMAWIA: Karolina Michalak
ZDJĘCIA: Agata Jesse Obiektywnie  

Mówisz o sobie skromny chłopak z Wągrówca.
Mariusz Sprutta: Urodziłem się w Wągrowcu, który jest subregionem Wielkopolski, w którym mówi się tamtejszą gwarą. Mieszkańcy Wągrowca mówią, że są z Wągrówca. Choć dopiero na studia przyjechałem do Poznania, to zawsze czułem się poznaniakiem. Jako dziecko, a potem jako nastolatek często w nim bywałem, ponieważ tutaj mieszkała moja najukochańsza ciocia Kaja, z którą miałem bardzo dobry kontakt.

Skąd pomysł, by wspinać się po górach?
Miłością do gór zarazili mnie moi dwaj nauczyciele z liceum, matematyk oraz wychowawca Józef Wojciechowski i geograf Waldemar Balcerowicz, którzy prowadzili obozy wędrowne. W pewne wakacje wybrałem się z nimi na obóz, a potem każde kolejne spędzałem już w górach. Najpierw były Bieszczady i Beskid Niski, kolejno Góry Izerskie i Karkonosze, Beskid Wyspowy, Turbacz i w końcu Tatry, w których zdobyłem swój pierwszy dwutysięcznik, Kopę Kondracką.

I do czasów liceum nic nie wskazywało, że staniesz się partnerem wypraw w Himalaje?
Cofnijmy się do czasów przedszkolnych. Byłem bardzo ruchliwym dzieckiem i było mnie wszędzie pełno. Kiedyś schowałem się w lodówce, w której przechowuje się mięso i mrożonki do przygotowania potraw. Te lodówki były zamykane na zatrzaski i nie można ich było otworzyć od środka. Moja kryjówka była tak skuteczna, że nikt nie mógł mnie znaleźć przez dłuższy czas. Całe miasto zostało postawione na nogi łącznie z policją, która przeszukiwała okoliczne rzeki. Finał był taki, że jedna z kucharek pod koniec dnia otworzyła lodówkę, zrobiła wielkie oczy, a ja tylko jej powiedziałem „dzień dobry”, wyskoczyłem i jakby nic się nie stało, wróciłem do grupy rówieśników.

Po co tam wlazłeś?
Pchał mnie tam chyba jakiś zmysł eksploracyjny, zew szukania przygody.

Nie wołałeś pomocy?
Zachowałem, nomen omen, zimny spokój i nie chciałem tracić energii. Wiedziałem, że nikt mnie nie usłyszy. Przez większość czasu nikogo nie ma w tym pomieszczeniu i miałem świadomość, że tego dnia jeszcze przyjdzie ktoś i otworzy lodówkę. Co ciekawe, w ogóle nie odczuwałem zimna. Tej opowieści lubiła słuchać Wanda Rutkiewicz, która twierdziła, że wtedy złapałem bakcyla i odporność na mróz i być może to wydarzenie zbudowało moją psychikę i nauczyło mnie radzić sobie w trudnych sytuacjach.

Było o liceum, przedszkolu, to teraz przejdźmy do czasów studenckich i jaskiniowych doświadczeń.
Studiowałem na Wydziale Nauk Geograficznych i Geologicznych, kierunek Geomorfologia i Paleogeografia Czwartorzędu (specjalność Geologia Glacjalna) na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Karierę górską, zarówno tę sportową i naukową, rozpocząłem od chodzenia po jaskiniach. Na studiach zapisałem się do koła naukowego geografów, do sekcji speleologicznej i już po pierwszym semestrze pierwszego roku pojechaliśmy w Tatry i badaliśmy jaskinie. Nie mając jeszcze wtedy uprawnień taternickich, jako członek koła naukowego zacząłem eksplorować i odkrywać nowe jaskinie oraz korytarze w znanych jaskiniach i kolejno je kartować, czyli nanosić na mapy przestrzenne. Z jednej strony był to aspekt naukowy, ale wymagał sporej sprawności fizycznej. Konsekwencją tego było zapisanie się do klubu jaskiniowego, który obecnie nosi nazwę Wielkopolski Klub Taternictwa Jaskiniowego, którego nawet przez jedną kadencję byłem prezesem i dzięki temu poznałem śmietankę polskich himalaistów, w tym Krzysztofa Wielickiego.

Jak trafiłeś w góry wysokie?
Zbieg różnych przypadków sprawił, że postawiłem nogi w Himalajach. Jadąc na pierwszą himalajską wyprawę, nie byłem nigdy wcześniej na wysokości powyżej 4 tysięcy m n.p.m.
Jako prezes SAP, Speleoklubu Akademickiego Poznań, byłem delegatem walnego zjazdu Polskiego Związku Alpinizmu, który odbył się w 1988 roku w Zakopanem. Tam poznałem Krzyśka Wielickiego, Wandę Rutkiewicz, Ryśka Pawłowskiego. Trzy lata później zupełnie przypadkiem na Dworcu Centralnym w Warszawie spotkałem Krzyśka Wielickiego. Od słowa do słowa, powiedział mi, że przyjechał spotkać się z Wandą Rutkiewicz, ponieważ planują wyprawę na Annapurnę. Spytałem go, co musiałbym zrobić, by pojechać na tę wyprawę. Usłyszałem, że ze wszystkimi uczestnikami spotykają się na początku września w Katmandu i jeśli zdecyduję się do nich dołączyć, to mam dać znać do końca lipca. Podał mi koszty udziału, w tym moją ewentualną część partycypacji.

Dość zaskakujący początek, że niby przypadkiem, Ty na tym Dworcu…
To był czas, gdy mieszkałem w Singapurze, a do Polski wróciłem, ponieważ moja mama zachorowała. Gdyby nie to, nie byłoby mnie na tym dworcu, nie spotkałbym Krzyśka i nie zdobył Annapurny. Wszystko było po coś. To był czas, kiedy dobrze zarabiałem, zatem nie było nawet finansowej bariery, by tam nie pojechać.

No dobrze, a co z kondycją fizyczną? Pracowałeś przecież za granicą na wyspie, na której nie ma gór?
Tak, ale w tamtym czasie byłem także jednym z najlepiej wyszkolonych taterników jaskiniowych w Polsce. Potrafiłem się wspinać, znałem techniki poręczowania jaskiniowego, byłem w bardzo dobrej kondycji fizycznej. Wszystko przemawiało za tym, żeby jechać.

Pojechałeś i choć od tego wydarzenia minęło ponad 30 lat, to ciągle jesteś jedynym poznaniakiem, który stanął na tym szczycie.
Nieskromnie powiem, że tak (uśmiech).

Opowiedz o tej wyprawie.
Cała wyprawa zamknęła się w niespełna dwóch miesiącach. Trwała od 7 września do 25 października i był to jeden z lepszych okresów w moim życiu. Warunki były trudne, ale zespół dobry i wspierający się, a co najważniejsze wszyscy wrócili żywi. Początek wyprawy nie zapowiadał wcale mojego osobistego sukcesu. Pierwsza wątpliwość pojawiła się, jeszcze nim rozpoczęliśmy trekking. W Katmandu zaraz po przylocie, zginął mi bagaż główny. Zostałem bez butów, bielizny, kombinezonu puchowego. Nie miałem kompletnie nic. W sherpa shopie musiałem kupić niezbędny ekwipunek, a część rzeczy pożyczyłem od kolegów z wyprawy. Kolejny trudny moment miałem podczas pierwszego wyjścia z bazy w góry. Było to wyjście aklimatyzacyjne, cała wyprawa wyszła tyralierą, każdy po 20-25 kg sprzętu na plechach. Weszliśmy na wysokość 5500 m n.p.m. i spędziliśmy noc pod gołym niebem, nie rozbijając namiotów. Miałem koszmarną noc. Bolała mnie głowa, całe ciało opuchło. Gdy rano wracałem do bazy, pomyślałem „Sprutta, jest to koniec twojego wspinania”. Jednak po dwóch dniach odpoczynku w bazie poczułem moc i kontynuowałem himalajską przygodę. Podjąłem z grupą drugie wyjście na wysokość 6100 m n.p.m., kolejno trzecie wyjście na wysokość 6450 m n.p.m., dalej czwarte do wysokości 6850 m n.p.m., piąte do 7200 m n.p.m., a szóste wyjście było ostatnim, którego celem był atak szczytowy.

I do szczytu doszedłeś już bez żadnych wątpliwości?
Podczas ostatniego podejścia pojawił się moment zwątpienia. Gdy ruszyłem o 6 rano w górę, zrobiło mi się strasznie zimno i pojawiła się myśl o powrocie – przypomnę, że nie miałem puchowego kombinezonu. Połączyłem się wtedy z bazą, z kierownikiem Krzyśkiem Wielickim i powiedziałem, że nie dam rady i zawracam. Krzysiek mnie wtedy zmotywował, powiedział, że mam się nie wygłupiać, że za 100 metrów wyjdę na słońce i zrobi mi się ciepło. Zasugerował, że muszę się zacząć szybciej ruszać. Zapewniał, że mnie widzą przez lornetkę i jestem już blisko. Założyłem sobie wtedy taki autorski rytm 14 kroków, na myśl o 14 ośmiotysięcznikach. 14 kroków, pauza i regulacja oddechu, która nie jest łatwa na tej wysokości. Instynktownie stworzyłem własne tempo, które pozwoliło mi poruszać się z prędkością 100 m na godzinę, czyli dość szybko i sprawnie. Wysokość od 7300 m do 8100 m n.p.m. pokonałem w 8 godzin, wliczając w to odpoczynki i spotkanie z Wandą Rutkiewicz, która schodziła już ze szczytu.

Jakie to uczucie stanąć na szczycie?
Szczęście niezmierne, bo cała droga na szczyt to bicie swoich rekordów. Na wysokości 8091 m n.p.m. spędziłem około 12 minut, kontemplując ciszę i delektując się samotnością. Mimo że jestem ekstrawertykiem, lubię ludzi i ich towarzystwo, to jednak wtedy odkryłem, że w górach wolę być sam, bo góry wymagają skupienia. Połączyłem się z bazą, poinformowałem, że jestem na szczycie, a oni potwierdzili, że mnie widzą. Wiedziałem z literatury i opowieści kolegów, że zejścia są znacznie trudniejsze i muszę się o wiele bardziej skoncentrować, żeby nie zrobić błędu i nie spaść. Przed zmrokiem byłem znów w obozie na 7300 i z dwoma termosami herbaty czekałem na partnerów.

Najgorszy moment w górach?
Straciłem najbliższą mi osobę, z którą chciałem spędzić resztę życia. To było podczas międzynarodowej wyprawy na Manaslu, na którą wybrałem się z Sylwią, moją ówczesną dziewczyną. W pewnym momencie, podczas dochodzenia do obozu na wysokości 7200 m n.p.m. zniknęła, a jej ciało nigdy nie zostało odnalezione. Po tym wypadku opuściłem wyprawę.

Poza górami czym się zajmujesz?
Ostatnio ortopedią techniczną. Pracuję w zespole zaopatrującym ludzi po amputacjach w protezy. Pomagam ludziom stawać na nogi i wracać do umiejętności chodzenia, czyli podstawowego i naturalnego ruchu, bądź chwytania, jeśli stracili rękę. Jestem także muzykiem w zespole Jig Reel Maniacs grającym muzykę celtycką. Występuję już w nim 30 lat. Myślę sobie czasem, że może to właśnie muzyka uratowała mi zdrowie, a nawet życie.

Co to znaczy, że muzyka uratowała ci życie?
Z Piotrem Pustelnikiem wspinaliśmy się na Czo Oju. Byliśmy już blisko szczytu na wysokości 7700 m n.p.m. i zaczęły mi drętwieć palce. Wtedy zapaliła mi się czerwona lampka i wizja tego, że już nigdy nie zagram na gitarze. Sprutta, jak ty chcesz jeszcze pograć na gitarze, to zejdź lepiej na dół – przekonałem sam siebie. Zszedłem, nie zdobywając szczytu. Nie parcie do przodu spowodowało, że dziś mogę cieszyć się życiem, zdrowiem i grać w świetnej kapeli.