Taekwondo – sens mojego życia
Agnieszka Scheffler ma za sobą dwa igrzyska olimpijskie jako sędzia, te w Paryżu z tytułem najlepszego sędziego na świecie. Wszystko, co robi w życiu, jak i w sporcie, to realizacja filozofii step by step, nie ma niczego na skróty, do wszystkiego dochodzi skrupulatnością i systematycznością. Zawsze dąży do równowagi i znakomicie łączy życie rodzinne z pasjami. Ma marzenia i jednym z nich są kolejne igrzyska w LA.
ROZMAWIA: Juliusz Podolski
ZDJĘCIA: Archiwum prywatne
Nie mogę nie zapytać, czy coś w Pani życiu nie wiąże się z taekwondo?
Agnieszka Scheffler: Zaskoczył mnie Pan tym pytaniem, ale mogę powiedzieć nawet bez głębszego zastanowienia: WSZYSTKO.
Trenuje Pani taekwondo od dziecka, ale to raczej nieoczywista dyscyplina sportu dla dziewczynki z niedużego miasta, jakim jest Pisz?
Bardzo chciałam tańczyć, chodziłam na zajęcia, ale miałam problem z… partnerami, którzy mieli mało cierpliwości i szybko rezygnowali z nauki. Zmieniali się, a ja nie mogłam się rozwijać, bo wciąż miałam początkującego. W końcu zostałam sama i instruktorka stwierdziła, że tańczyć samodzielnie się nie da. Musiałam sobie znaleźć inne zajęcie. Idąc do domu, zauważyłam informację o naborze do sekcji taekwondo. Zainteresowało mnie, bo z tatą lubiłam oglądać filmy z Bruce’em Lee i Jeanem Claude’em Van Damme’em, który był moim idolem. Już na drugi dzień byłam na sali, zrobili dla mnie pokaz walki, trochę układów. No i zakochałam się w tym sporcie z wzajemnością do dzisiaj. Oczywiście miałam jakieś momenty kryzysowe, ale były to tylko chwile. Wszystko więc wiąże się z taekwondo, chociaż do dzisiejszej rozmowy i Pana pytania nie byłam tego świadoma.
Patrząc z boku na Pani życie, to wsiąkła Pani całkowicie. Męża Pani spotkała na kadrze w Poznaniu, dzieci między innymi trenują ten sport, oglądacie w chwilach relaksu taekwondo, a Pani po zakończeniu kariery sportowej została najlepszym sędzią świata.
Tak, to prawda. Co by było, gdyby nie taekwondo...
Jest Pani najlepszym sędzią na świecie wybranym w ubiegłym roku.
W tym wszystkim najciekawsze jest to, że jestem taką osobą, która stawia sobie bardzo wysoko poprzeczkę, ale nigdy nie oczekuję nagród, życia i bycia w blasku jupiterów… Moi znajomi pytają mnie np.: „Aga, dlaczego nie masz Instagrama?”. Bo m.in. chcę pokazać swoim dzieciom, że można osiągnąć sukces, nie będąc w mediach społecznościowych bardzo aktywnym czy agresywnym. Mam Facebooka, bo muszę być trochę widoczna, ale to pozwala mi na złapanie kontaktu z sędziami międzynarodowymi, czy nawiązać nowe znajomości w swoim środowisku. Wszystko, co robię, to krok po kroku, bez przyspieszania, ale z określonym planem. Kiedy skończyłam trenować w kadrze, zaczęłam robić stopnie – dany, kolejne czarne pasy, ponieważ w głowie ułożyłam sobie plan, że będę kiedyś sędzią międzynarodowym. W życiu nie myślałam o igrzyskach. Sukcesywnie zdawałam stopnie, trzeba mieć doświadczenia po dwa lata między nimi i jak osiągnęłam 4 dan, kariera otworzyła się do najważniejszych imprez.
Jak rodzina patrzyła na Pani ambicje?
Mąż jest trenerem oczywiście taekwondo i bardzo mocno wspierał mnie podczas realizacji moich planów. Mój syn Albert miał wtedy dziesięć miesięcy. Wtedy miałam kolejny kurs w Niemczech. Powiedział mi, że mam nie rezygnować, że przygotujemy przez miesiąc syna do mojego wyjazdu. Przerzucimy go na butelkę w nocy, mama będzie przyjeżdżać i damy radę. Pojechałam i dostałam wyróżnienie. Wszystko poszło jak z płatka. Jestem osobą skrupulatną i wszystko, za co się biorę, lubię robić najlepiej, jak potrafię. Tu zdobyłam pierwszą nagrodę na zawodach, potem kolejną i kiedy po trzech latach dostałam pierwszą nominację na najlepszego sędziego, wydawało mi się, że to za wcześnie, że to jeszcze nie ten moment. Potem kolejna nominacja, no i w końcu ten tytuł najlepszej.
Czy poczuła Pani, że jest spełniona?
Zadałam sobie pytanie, co teraz? Początek sędziowania był bardzo intensywny, bo musiałam się pokazać. Jeździłam co tydzień na zawody w Polsce, Niemczech, Holandii czy Belgii. To są duże koszty, ale podróżowałam autobusem, samochodem z innymi sędziami. Jeździł też mąż, jako trener. Córka Natalia była „podrzucana” do rodziny, znajomych, syn był mały, a poza tym jest większym luzakiem. W pewnym momencie córka powiedziała „stop: ja już nie chcę do babci, do cioci, do wujka, do sąsiadów, tylko chcę być w domu”. Wtedy usiedliśmy wszyscy razem i porozmawialiśmy, że musimy coś zmienić. Ustaliliśmy, że wyjeżdżamy na zmianę, by ktoś z nas był w domu. Staramy się to robić do dzisiaj. Jeśli Łukasz jedzie na zawody, ja zajmuję się domem. Czasami są jakieś mistrzostwa świata czy inne ważne zawody, to córka już jest starsza i rozumiem, że inaczej się nie da i wtedy jedziemy razem. Teraz już mogę sobie wybierać zawody, trochę też wyluzowałam, bo zaszłam wysoko i może przyjdzie czas na coś innego, ale oczywiście będzie musiało to być związane z moją ukochaną dyscypliną. Skupiam się bardzo na dzieciach, no bo są one moim życiem. Nauczyliśmy się w naszym małżeństwie godzić rodzicielstwo, rozwój osobisty, a co więcej – uczymy nasze dzieci tego, żeby każde z nas miało też skrawek osobistej przestrzeni.
Czy sędziując na tak ważnych zawodach, czuje się presję, odpowiedzialność za wynik?
Tak, jest to olbrzymia presja. Kiedy się wchodzi na tak wysoki poziom, to wszyscy oceniają cię i prowadzone przez ciebie walki. Człowiek jest wciąż obserwowany. Każdy gratuluje, dopinguje, ale wielu z drugiej strony zazdrości. Czuje się to na swoich barkach. To jest ogromny stres. Oczywiście nie można tego porównać do zawodników, bo znam to też z tej drugiej strony, ale wielu nie zdaje sobie sprawy, jaką pracę musi wykonać sędzia, żeby dojść do poziomu pozwalającego jechać na igrzyska olimpijskie. Muszę pracować nad swoją fizycznością, ale też psychiką. Co więcej, przepisy zmieniają się bardzo szybko i trzeba nad tym wszystkim panować.
Zakończyły się igrzyska paraolimpijskie, tam taekwondo też było dyscypliną, gdzie rozdawano medale. Czy jest to zatem sport uniwersalny?
Tak, mogą ten sport uprawiać ludzie z różnymi dysfunkcjami: brak górnej kończyny, niesłyszący, z upośledzeniami umysłowymi. Mogą zatem uprawiać ten sport osoby różne, dość powiedzieć, że często treningi odbywają się w jednej grupie z pełnosprawnymi. Jest to sport bardzo fajny dla rozwoju ogólnego mężczyzn i kobiet. Stąd bardzo chcemy, żeby dzieci trenowały. I tu nie chodzi by, były mistrzami, ale by się rozwijały. Wiemy, jak ten sport kształtuje charakter, ale także fizyczność. Rozwija się skoczność, szybkość, wytrzymałość, pracuje każda partia mięśniowa. Martwi nas, że piłka wśród chłopaków dominuje. Przychodzą do nas chłopcy, którzy łączą taekwondo z piłką, albo tacy, którzy nie trenują piłki, bo są mało sprawni, by grać w nożną. Kiedy rozwiną się i usprawnią… idą grać w piłkę i ich tracimy. Niewielu zostaje, w większości w sekcjach mamy dziewczyny. I jak się okazuje, są bardzo silne i zdeterminowane, by osiągać sukces. Dzieci trenujące u nas rozwijają w sobie odpowiedzialność za to, co robią, bo każdy błąd, który popełnią, może doprowadzić do porażki w walce. To jest sport dla ludzi inteligentnych. W grupach mamy uczniów osiągających bardzo wysokie wyniki w nauce.
Chyba przyszła pora na wspomnienia olimpijskie…
W Tokio była ogromna covidowa presja, zawody bez kibiców, a my w zamknięciu. Było dużo złej energii. Do Paryża jechałam inaczej, bo już byłam na igrzyskach i od razu okazało się, że otworzyłam zawody, sędziując pierwszą walkę kobiet w kategorii do 49 kg, w której sama startowałam. Na trybunach masa ludzi, sala piękna, bo to Grand Palais. Pomyślałam sobie – ty sędziujesz, nie jesteś kibicem, ogarnij się. Ale to był taki wulkan emocji… niesamowite przeżycie. A potem finał! Totalnie inaczej zatem było w Paryżu. Mniej presji, dużo dobrej energii, wszyscy super się wspierali. Myślałam, że to moje ostatnie igrzyska, ale chyba jeszcze raz spróbuję w Los Angeles. Moje dzieci bardzo mnie dopingują!
To chyba były rzeczywiście inne igrzyska niż wszystkie, od samego otwarcia bardzo blisko ludzi, miejskie.
Mnóstwo ludzi, zewsząd dochodząca muzyka. My z Grand Palais mieliśmy autobus do hotelu, mieszkaliśmy blisko wieży Eiffla, ale razem z innym sędziami, by bardziej poczuć atmosferę, chodziliśmy piechotą. Byliśmy blisko balonu – ognia olimpijskiego, poszliśmy nad Sekwanę. Było fantastycznie. Staraliśmy się chwytać każdą chwilę i atmosferę. Ludzie jak to ludzie, narzekali na różne rzeczy, ja tylko na jedno mogę pomarudzić – na obiady i kolację na sali, które były bardzo niedobre. Na szczęście sędziowie z Korei wspierali nas swoimi zupkami, które zawsze wożą z sobą.