Marcin i jego Werony
11.03.2021 12:11:40
Jego prace są mroczne. Nie ma tam mowy o feerii barw czy idealnych modelkach. Brak głowy, cztery ręce, albo bielmo na oku… Między innymi w taki sposób psuje portrety. – Uważam, że moje wypociny najlepiej konweniowałyby z wnętrzami kostnicy lub prosektorium – mówi Marcin Weron. Oczywiście to żart, bo jego zdjęcia można kupić już między innymi w galerii w Baltimore, a sam artysta bywa gościem specjalnym na fotograficznych wydarzeniach. Spotkaliśmy się w Jego pracowni na poznańskich Ratajach, czyli w piwnicy pod jednym z najdłuższych bloków w Poznaniu.
Rozmawia: Anna Skoczek
Zdjęcia: Marcin Weron, www.marcinweron.pl
Jesteś fotografem?
Nie. Ja tylko posługuję się aparatem fotograficznym. Gdybym potrafił malować, wolałbym malować. Jestem amatorem i samoukiem. Ponad dziewięćdziesiąt procent moich fotoobrazów, które można zobaczyć w sieci, powstało tu – czyli w piwnicy na osiedlu Orła Białego. Wszystkie z użyciem jednej lampy, którą tu widzisz, i która zawsze stoi w tym samym miejscu. Wiesz dlaczego? Bo jestem bardzo leniwy. Jak kiedyś jedna modelka powiedziała mi, że woli zdjęcia drugiego profilu i musiałem zmienić ten układ, byłem szczerze załamany.
To są zdjęcia czy już bardziej grafiki?
Z częstym zarzutem fotografów purystów, że to już grafika, nie zgadzam się. To jak zestawienie filmu dokumentalnego o ptakach z fantastycznym „Matrixem” – wszyscy uznają przecież, że i jedno, i drugie jest filmem. Moje wypociny – to fotografia po wielokroć, bo często posługuję się fotomontażem – techniką starą, jak sama fotografia. Nie dorysowuję, raczej komponuję: ucinam ręce, nogi, wyciągam oko… ale cały czas jest to praca na zdjęciu.
Dlaczego te zdjęcia są mroczne?
Nie lubię „kolorowości”, preferuję ciemność, podoba mi się, kiedy coś wychodzi z cienia, ale obsceny i epatowania drastycznymi obrazami nie znoszę. U mnie jest to bardziej subtelne. W ten właśnie sposób silę się na oryginalność i troszkę też na szokowanie. Psychiatra powiedziałby mi pewnie więcej na ten temat… (śmiech). Po prostu kocham taki klimat: uwielbiam minorową muzykę, horrory, mroczne science fiction, takie też czytam książki. Wielobarwność impresjonistów mnie nudzi, a moim idolem sztuk wizualnych jest bardzo wesoły Beksiński. Na piedestał jednak stawiam muzykę – klękam przed Bachem, też na „B”– i gdybym był lepszym kompozytorem, poświęciłbym się temu bez reszty. Z wykształcenia jestem muzykologiem i wcześniej komponowałem muzykę, głównie do szuflady.
Do jakiej muzyki fotografujesz i obrabiasz zdjęcia?
Wprawdzie nie potrafię powiedzieć, czy gdybym w danym momencie zamiast mszy Bacha słuchał symfonii Sznitkego, dana praca poszłaby w innym kierunku, ale jestem przekonany, że muzyka ma kolosalny wpływ na to, co tworzę. Na bezludną wyspę zabrałbym płyty z barokiem... Muzyka towarzyszy mi zawsze. Nie lubię niemuzycznej ciszy, zawsze, kiedy coś dłubię, czytam, fotografuję, obrabiam, towarzyszy mi muzyka.
A od czego to wszystko się zaczęło?
Przypadek. Kiedy kupiłem aparat i dostałem od Gwiazdora pierwszą lampę, akurat zakładałem konto w serwisie społecznościowym, a ponieważ potrzeba oryginalności pełni u mnie funkcję nadrzędną, chciałem, żeby zdjęcie profilowe było wyjątkowe. No i wyczytałem, że najlepszym programem do kreatywnego psucia zdjęć jest Photoshop… Potem poszło z górki. Kiedy po wrzuceniu pierwszych przerobionych fotografii ludzie okazali swój zachwyt, moja bezdenna próżność oznajmiła mi, że oto otworzyło się nade mną niebo. Rzuciłem muzykę i poszedłem w obrazki.
Co było dalej?
Na początku swojego fotożyciorysu schodziłem do fotonory, by płodzić wyłącznie autoportrety. Zresztą do tej pory jest to mój ulubiony środek wyrazu. Bez wątpienia to wariant narcyzmu… Przy okazji odkryłem też w sobie ekshibicjonistę: zauważyłem, że fotografowanie siebie zaczynam w ubraniu, a kończę w stroju Adama. I to zawsze. Mam nawet wewnętrze przekonanie, że zejdę z tego łez padołu właśnie podczas takiej sesji – dostając udaru, z piwem w dłoni, nagi... (śmiech).
A czy za Twoimi zdjęciami idzie jakiś przekaz?
Robię obrazki, które mi się podobają, takie, które chciałbym zawiesić u siebie na ścianie – to moje artystyczne motto. Intencjonalnie nie ma w tej twórczości drugiego dna, ukrytego przekazu, ideologii etc. Być może tworzę pod wpływem jakichś wydarzeń „podprogowo”, ale „programowo” nie opowiadam żadnej historii. Wiem, że te obrazy są wieloznaczne i każdy może w nich zobaczyć, co chce. I tak też się dzieje: wrzucam zdjęcie do sieci – i czekam na uwielbiane przez moją próżność lajki (śmiech) i wszystkie miłe słowa, które są paliwem dla mojej weny. Zaraz potem obrazek zaczyna żyć własnym życiem. I to jest piękne, bo ludzie wymyślają czasami tak świetne tytuły, historie, że aż mnie złości, że nie wpadłem na to sam. Każdy swój obraz tytułuję, ale to tylko jeden z wariantów.
Nie boisz się, że w trakcie interpretacji ludzie robią Ci psychoanalizę?
Nie. Boję się tego, że ktoś mógłby mnie napaść na ulicy, albo że zacznie mnie gonić wilk w lesie. Żeby mnie zjeść. Jako że jestem próżny (mówiłem już?), wychodzę z założenia, że niech mówią, jak chcą, byle nie przekręcali nazwiska.
A trafiłeś gdzieś na zdjęcia podobne do Twoich?
Nie oglądam zbyt wielu zdjęć, bo boję się, że coś mogłoby mnie zainspirować, a ja –napędzany ambicją oryginalności (mówiłem już?) – brzydzę się naśladownictwem. Cieszy mnie, kiedy ludzie piszą: jeszcze nie widziałem/widziałam podpisu pod zdjęciem, a już wiedziałem/wiedziałam, że jest twoje. To oznacza, że wypracowałem swój styl, a moje „potworki”, czy jak to nazywają inni – „Werony” są charakterystyczne.
Czy to jest tak, że masz pomysły na zdjęcia i później tylko je realizujesz?
Kiedy zacząłem robić fotki ludziom, miałem postanowienie, żeby były „wymyślone” – żeby chodzić i zasypiać z pomysłem. Czasami mi się to udawało. Ponieważ jestem nieśmiały i nie wierzę w siebie, przygotowując się do sesji z obcymi, za każdym razem się stresowałem, że inwencja zawiedzie... Obecnie zawsze improwizuję – zamieniamy dwa słowa i działamy.
A Ty w ogóle dostrzegasz piękno w tych modelkach?
Oczywiście! Ale ponieważ jestem photoshopowcem, wiem, że niezależnie od wszystkiego, i tak zrobię je po swojemu. Ich kształty, ich rysy, ich kolor włosów, skóry, oczu – nie mają większego znaczenia…
Masz jedno swoje ulubione zdjęcie?
Nie i to jest mój problem. Pewnie dlatego rzadko startuję w konkursach. Czuję się ojcem wszystkich swoich „potworków” i – jak każdego dzieciaka – kocham je równo. Nie potrafię z żadnego zrezygnować, a sztuka wyboru jest dla mnie właśnie sztuką rezygnacji.
Pamiętasz chociaż zdjęcie, które pierwszy raz po obróbce oceniłeś, jako świetne?
To jest „autoportret bez głowy”. Spojrzałem na efekt końcowy i byłem pod wrażeniem, bo nie sądziłem, że jestem w stanie coś takiego zrobić. Od tego zdjęcia tak naprawdę wszystko się zaczęło na poważnie.
Gdzie oprócz sieci można zobaczyć Twoje prace?
Lokalnie, pierwszy raz poza Internetem, dostrzegła mnie wildecka Poema Cafe, gdzie miałem swój pierwszy wernisaż. Przełomowy był 2019 rok, w którym zaproszono mnie, jako specjalnego gościa, na Balans Foto Festiwal do Radlina. Ja jestem strasznym tchórzem. Denerwowałem się nawet tym, że będę musiał z Tobą rozmawiać, więc dobrze, że o tym zapomniałem (śmiech), a w Radlinie musiałem mówić przez mikrofon do zebranych w kinowej sali gości. To było dla mnie wydarzenie jednocześnie traumatyzujące i „wniebobiorące”. W ubiegłym roku dostałem zaproszenie na Photo Summer Day do Zawiercia. To zacna fotograficzna impreza – z warsztatami, pokazami i prelekcjami – na której, obok tuzów światka – wystąpiłem jako nieśmiały prelegent. Jesienią natomiast gościł mnie Rybnicki Festiwal Fotografii będący naprawdę Wielkim Miastem na fotograficznej mapie Polski. Tym samym dołączyłem do grona największych nazwisk, co odebrałem jako ogromny sukces. Oprócz tego moje prace poszły już w świat – jakiś czas temu odezwała się do mnie właścicielka galerii w Baltimore, w Stanach Zjednoczonych – już teraz można tam kupić wydruki moich zdjęć. Podpisałem też umowę z rodzimą Pinakoteką zajmującą się sprzedażą dzieł sztuki – tam też można nabyć moje zdjęcia.
Czy obraz idealny będzie Twoim ostatnim obrazem?
Nie wierzę w „obraz idealny”, o czym świadczy fakt, że każdego roku tworzę „swoje najlepsze zdjęcie”. Myślę, że życie ze świadomością, iż najlepsze masz już za sobą, byłoby smutne. Wielu moich znajomych uważa, że 10 lat temu, kiedy skupiałem się tylko na autoportretach, robiłem lepsze zdjęcia, bardziej odjechane. I coś w tym jest, bo psując portrety, bez wątpienia większą odwagą wykazuję się pracując nad sobą niż nad modelkami, robię im więc mniejszą krzywdę niż sobie. Muszę to zmienić...